sobota, 29 maja 2021

WIELKI KANION KOLORADO - kolejna ikona Ameryki

Park Narodowy Wielkiego Kanionu
to jeden z najstarszych parków narodowych
w Stanach Zjednoczonych

Wszystko co zostało o nim napisane i powiedziane, nie oddaje prawdopodobnie w pełni majestatu i potęgi natury jakim jest Wielki Kanion, wyżłobiony przez wody rzeki Kolorado.

Zazwyczaj gdy jedzie się w góry, początek jest taki, że to z dołu patrzy się na szczyty. Gdy jedzie się zobaczyć kanion, na początku stoi się na szczycie, a spogląda w dół, w głąb ziemi. W przypadku Wielkiego Kanionu, najlepiej opisuje go hiszpańskie słowo colorado czyli "pełen kolorów". Wydawać by się mogło, że mowa o rzece Kolorado, ale to nie ona jest pełna kolorów. To Grand Canyon sam w sobie. To jego wysokie, czerwone ściany opowiadają geologiczną historię powstania ziemi. 


Ściany Wielkiego Kanionu zbudowane są z ok. czterdziestu warstw skalnych - czerwonych, żółtych, brązowych, pomarańczowych. Wygląda to jak gigantyczna kanapka - kanapka, która powstała dwa miliardy lat temu. Co ciekawe, powstała pod wodą, ponieważ świat wyglądał wtedy zupełnie inaczej i jak wiadomo, większość ziemi pokryta była oceanem. Trochę później - jakieś 75 milionów lat temu, ląd został wypchnięty na powierzchnię wody. W ten sposób powstały np. Góry Skaliste czy właśnie Wielki Kanion. Nie był to oczywiście od razu kanion, a zaledwie ogromny kawałek płaskiego, twardego i suchego lądu. Jakieś 7 milionów lat temu uległ przesunięciu w taki sposób, że rzeka zaczęła bardzo powoli wdzierać się w skały i torować sobie wśród nich drogę. Robiła to tak długo i tak skutecznie, iż dzisiaj Grand Canyon ma 446 km. długości oraz od 6 do 29 km. szerokości. Mówiąc kolokwialnie - to GIGANTYCZNA DZIURA W ZIEMI! 

Właśnie tę kolosalną rozpadlinę postanowiliśmy sobie pewnego dnia zdobyć... 

Standardowo, turyści przyjeżdżający do Parku Narodowego Wielkiego Kanionu, podziwiają jego nadzwyczajną panoramę z południowej, bardziej dostępnej i bardziej przyjaznej krawędzi. Znajdująca się tam wioska turystyczna - Grand Canyon Village, oferuje wszystko czego potrzeba zwiedzającym: informacje na temat parku, miejsca noclegowe, punkty gastronomiczne, sklepy z pamiątkami i najpotrzebniejszymi artykułami, a nawet bezpłatne parkowe autobusy dowożące do licznych punktów widokowych. 

Z wioski prowadzą do wnętrza kanionu szlaki: stromy i wymagający South Kaibab Trail (8 mil w jedną stronę) oraz bezpieczniejszy i popularny Bright Angel Trail (11 mil w jedną stronę). 



Turyści często schodzą od południa szlakiem South Kaibab (po prawej)
a w drodze powrotnej pokonują szlak Bright Angel (po lewej)
Oba kończą się w osadzie Phantom Ranch, oferującej wędrowcom niezbędną regenerację sił, łącznie z noclegami (chociaż ich rezerwacja graniczy z cudem). Zważywszy na to, że droga powrotna zajmuje zazwyczaj co najmniej dwa razy tyle czasu co zejście, nikt nie poleca aby schodzić i wchodzić w tym samym dniu. Sami rangersi ostrzegają lekkomyślnych śmiałków przed podobnymi pomysłami. My jednakże postanowiliśmy zaryzykować jeszcze bardziej zwariowany wyczyn: pokonać kanion wszerz - od krawędzi północnej do południowej. W tym samym dniu oczywiście :)))
Poniżej mapa naszego założenia:

Wybrany przez nas szlak - RIM TO RIM
 




Przejście od krawędzi do krawędzi (rim to rim), stało się jednym z naszych największych wyzwań. Stworzyliśmy z przyjaciółmi dwa zespoły, które wyruszając z przeciwległych końców miały się gdzieś na szlaku minąć i wymienić kluczykami do samochodów. Dlaczego? Otóż dlatego, że wprawdzie w linii prostej krawędź południową i północną dzieli ok. 16 km., jednak przejazd samochodem od jednej krawędzi do drugiej zajmuje ok. 5 godzin! Taka to wielka dziura w ziemi znajduje na ternie Arizony.

Dzień przed wyprawą, dojechaliśmy na południe Utah, gdzie w miejscowości Kanab zamieniliśmy się z przyjaciółmi samochodami i gdzie sami zostaliśmy na noc. Z Kanab blisko już bowiem do północnej krawędzi kanionu, skąd nazajutrz mieliśmy zacząć zdobywać słynną rozpadlinę. Drugi zespół natomiast, podążył na południe do Arizony, skąd o świcie miał wyruszyć z południowej strony.



Na początku szlaku North Kaibab - północna krawędź

W sobotę wyjechaliśmy z hotelu o 4.00 rano. Na szlaku North Kaibab znaleźliśmy się o 5.30. O tak wczesnej godzinie panował tam jeszcze straszliwy ziąb. Niemniej, wschodzące nad kanionem słońce coraz bardziej uprzyjemniało wędrówkę. Dawało ono przyjemne ciepło oraz wymarzone światło do fotografii. W dodatku widoki jakie mieliśmy okazję podziwiać okazały się absolutnie spektakularne. Szlak jest przepiękny, toteż chłonęliśmy go niemal wszystkimi zmysłami. I tak, zachwyceni, stopniowo schodziliśmy coraz niżej, osłonięci w większości przez poranny cień skalnych ścian.



Kilka mil w pełnym słońcu - ciągle po północnej stronie
Gdy wydawało nam się, że jesteśmy już na samym dole i w zasadzie w każdym momencie spodziewaliśmy się zobaczyć rzekę Kolorado, droga zaczęła prowadzić przez płaską, pozbawioną cienia dolinę, wśród kaktusów i pustynnych traw. Maszerowaliśmy tak ładnych kilka mil. Słońce było już wtedy w zenicie, a my brnęliśmy przez otwartą przestrzeń szerokiego wąwozu, w temperaturze przekraczającej 100℉ (było ok. 40℃). Jak się okazało - a zdałam sobie z tego sprawę właśnie w tej dolinie, wśród kaktusów, a później wśród krętej drogi między zwężającymi się coraz bardziej skalnymi ścianami - Wielki Kanion to nie jest taki sobie zwykły strukturalnie klasyczny długi rów, nawet jeśli przeogromnych rozmiarów! To gigantyczny wąwóz z wieloma rozgałęzieniami odchodzącymi od głównego korytarza - RZEKI. Jednym z takich rozgałęzień właśnie podążaliśmy.




Było bardzo gorąco. Czapki, chusty, nawet koszulki moczyliśmy w płynącym wzdłuż trasy potoku. Najgorsze jednak było to, że szlak nie miał żadnych oznaczeń (typowe dla Ameryki). Internet oczywiście odpadał - nie mieliśmy żadnego zasięgu. Nikt też z towarzyszących nam innych wędrowców nie umiał jednoznacznie powiedzieć ile mil dzieli nas jeszcze od połowicznego celu, czyli osady Phantom Ranch na dnie kanionu. Każdy oceniał odległość inaczej, a spotkana na trasie strażniczka optymistycznie zapewniła nas, że już bardzo blisko. To "blisko" szliśmy kolejną godzinę... 



Spotkanie z mijającymi nas przyjaciółmi (w punkcie oznaczonym na mapie obok) okazało się średnio krzepiące - ocenili, że do osady została nam mniej więcej... następna godzina. Cóż było robić - wymieniliśmy kluczyki i ruszyliśmy dalej.


W końcu oczom naszym ukazała się długo wypatrywana wioseczka. Można w niej było odpocząć w cieniu drzew, schłodzić nogi w potoku, kupić zimne napoje i uzupełnić zapasy wody na dalszą wędrówkę. Założyliśmy godzinny postój, lekkie przekąski i krótką drzemkę. Niestety w moim przypadku przekąska nie okazała się trafiona. Wbrew wszelkim poradom dla wędrowców, czekolada nie była czymś czego potrzebowałam, a tym bardziej nie był tym czymś mix orzeszków, którymi wzbogaciłam swoją jednodniową dietę. Paweł żył na orzeszkach na tej trasie. Ja nie czułam się dobrze po tych rarytasach, toteż początek wspinaczki na południową krawędź był dla mnie najmniej miłym odcinkiem szlaku. Dopiero po jakimś czasie odkryłam, że suszona solona wołowina daje mi życiodajną moc. Dzięki niebiosom, że miałam ją w plecaku! No i oczywiście elektrolity. Cały zapas napojów Gatorade zdążyliśmy wypić do czasu dojścia do pierwszego ujęcia wody po południowej stronie. Potem rozpuszczaliśmy tabletki w wodzie z naturalnych ujęć. Ciekawym zjawiskiem był przy tym fakt, że mimo ciągłego i częstego uzupełnia płynów (a wypiliśmy razem ok. 15 litrów), praktycznie w ogóle nie wydalaliśmy ich w drugą stronę. Organizm wchłaniał totalnie wszystko. 

Na samym dnie Wielkiego Kanionu - most na rzece Kolorado





Po przekroczeniu rzeki, weszliśmy na szlak Bright Angel Trail. Przez jakieś dwie mile szliśmy wzdłuż brzegu, zanim szlak skręcił na południe. W tym momencie zaczęła się nasza wspinaczka - długa i mozolna. Żołądek mi się buntował (chociaż na szczęście krótk0), a mięśnie nóg z każdym krokiem dawały do zrozumienia, że limit kilometrów na dany dzień został już przekroczony. O tym, ile jeszcze trzeba było iść, nawet nie myślałam. Ze względnym optymizmem po prostu szliśmy. Kierowaliśmy się na szczyt, którego w okolicy już nic nie przewyższało, więc przez dłuższą chwilę miałam nadzieję, że może jakimś cudem to już koniec... Niestety po wdrapaniu się na obserwowany szczyt, oczom naszym ukazała się droga prowadząca w GŁĄB gór, gdzie na horyzoncie przed nami majaczyły KOLEJNE szczyty...
A zatem ciągle byliśmy głęboko w ziemi... 

Gdzieś w połowie wysokości południowej ściany Wielkiego Kanionu
Szlak dalej pozostawiał wiele do życzenia w przedmiocie oznaczeń. Nie mieliśmy pojęcia ile drogi jeszcze przed nami i kiedy napotkamy kolejne ujęcie wody. Byli tacy, którzy rzekomo wiedzieli, ale ich wersje wykluczały się wzajemnie, więc i tak informacje te nie miały dużego znaczenia. Cierpliwie maszerowaliśmy dalej patrząc na niekończące się ściany kanionu wokół nas.

Gdy dotarliśmy do ostatniego ujęcia wody -  zapadał zmierzch. Byliśmy już naprawdę wyczerpani i co gorsza, wiedzieliśmy, że od tego momentu czeka nas wędrówka w ciemności. Kolejna spotkana strażniczka zapewniła, że "meta" jest już bardzo niedaleko, a właściwie już prawie tam jesteśmy...
Po prostu super!

Gdy świat wokół nas opanowały totalne ciemności, a przypominam - znajdowaliśmy się w parku narodowym, gdzie cywilizacja w postaci lamp elektrycznych nie ma żadnej racji bytu, zrobiło się bardzo mało komfortowo. Trzeba było uważać przy stawianiu każdego kroku, tym bardziej, że co kilka metrów, szlak obfitował w liczne pojedyncze stopnie i kamienie ledwo majaczące w mroku. Technicznie, było naprawdę ciężko. 

Pocieszeniem pozostawał fakt, że nie byliśmy w tej podróży sami. Dziesiątki osób wędrowało serpentynami szlaku po zboczu południowej ściany kanionu. Patrząc w dół, widzieliśmy światła ich latarek, które niczym robaczki świętojańskie migotały i niestrudzenie pokonywały mrok nocy. To było piękne.
Jeszcze lepsza była atmosfera jaka wytworzyła się między ludźmi, którzy 
od wielu godzin przemierzali wspólnie i mniej więcej w tym samym tempie tę samą drogę. Dodawaliśmy sobie nawzajem otuchy i każdy każdemu powtarzał, że to już naprawdę niedaleko. NAPRAWDĘ, nie miało to większego znaczenia, ale pomagało umysłowi nie panikować i cieszyć się na myśl o ukończeniu tego niezwykłego marszu. 

Znowu na powierzchni!
Gdy na ostatniej prostej, strażnicy oświetlając latarkami drogę, wiwatowali i bili brawo wędrowcom, wiedziałam, że to naprawdę KONIEC. Jeszcze kilka kroków i stanęliśmy na asfaltowym parkingu Grand Canyon Village. Była 21.15 gdy po blisko 16 godzinach, i po pokonaniu 27,3 mil (42 km.) wyszliśmy z wielkiej dziury.

Czułam się tak, jak prawdopodobnie czują się zdobywcy ośmiotysięczników. Byłam potwornie zmęczona, ale jednocześnie niezwykle szczęśliwa.  


Wokół nas ludzie też tryskali radością i robili sobie zdjęcia przy końcu szlaku. Zanim wsiedliśmy do samochodu spojrzałam jeszcze w górę, na nocne niebo - miliony wielkich, pięknych gwiazd świeciło nad naszymi głowami. Zamknęłam oczy i dotarło do mnie, że TO naprawdę się udało -  naprawdę zdobyliśmy Wielki Kanion. 


Obejrzycie zdjęcia z tej epickiej wędrówki



2 komentarze:

  1. BRAWO!!! To wspaniały wyczyn jak na amatora pieszych wędrówek. Zdobyliście Grand Canyon jak zawodowcy ośmiotysięczniki. Tylko nielicznych na to stać, by mieć takie samozaparcie do jego zdobycia. Wielkie GRATULACJE. Większość rdzennych amerykanów Grand Canyon widziała jedynie na zdjęciach lub filmach. Zdjęcia cudowne, oddają prawdziwe piękno i surowość przyrody GC. Szkoda tylko, że to tak daleko.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowite! Zdobyć Wielki Kanion pokonując swoje słabości, udowodnić własnemu ciału, że może więcej i jednocześnie radować się pięknem otoczenia! Cudnie! Gratuluje raz jeszcze : o)

    OdpowiedzUsuń