wtorek, 21 lipca 2020

JAK SIĘ ŻYJE W AMERYCE? (część I - konsumpcja)

Jak Wam się żyje w Ameryce? Pytanie to słyszeliśmy wielokrotnie. Rodzina, przyjaciele, znajomi bliżsi i dalsi,
od dawna spragnieni byli informacji o tym jak wygląda funkcjonowanie w różnych obszarach amerykańskiej rzeczywistości. Po dwóch latach pobytu w USA trochę tę rzeczywistość poznaliśmy, toteż mogę pokusić się o jej "delikatny szkic" - z własnego punktu widzenia oczywiście. 


W serii kilku postów, nakreślę co nieco na temat żywności, gastronomii, konsumpcji; ochrony socjalnej, szkoły
i nauki; 
zdrowia i służby zdrowia; budownictwa, przestępczości oraz ogólnie amerykańskiego stylu bycia i życia.  


Mój status w USA jest taki, a nie inny. Siłą rzeczy, nie doświadczyłam Ameryki w każdej możliwej dziedzinie. Podejrzewam, że nawet na najbardziej elementarnych płaszczyznach życia o wielu rzeczach po prostu nie wiem, 
ale o tych, o których wiem, chcę napisać, aby się z Wami podzielić. Podkreślam też ponownie, iż opisywać będę doświadczenia i subiektywne odczucia swoje i swojej rodziny, toteż każdy kto mieszka lub mieszkał, bywał bądź słyszał co nieco o życiu w USA, może mieć zupełnie inne doświadczenia, a co za tym idzie - zająć zupełnie odmienne od mojego stanowisko. 



Zacznijmy od utartego wyobrażenia świata o Amerykanach: otyli ludzie uwielbiający i posilający się głównie pizzą 
i hamburgerami. Stereotyp? Nie, a przynajmniej nie do końca.

link do zdjęcia
W rzeczy samej, Amerykanie uwielbiają jeść! Uwielbiają też rozmawiać o jedzeniu - o tym co dobrego jedli lub co dopiero będą jeść. Jedzenie to najlepszy z możliwych tzw. tematów dyżurnych, lepszy niż pogoda czy plany na weekend. Nie ma spotkania, zebrania czy imprezy, która mogłaby mieć miejsce bez co najmniej przekąsek. Odniosłam wrażenie, że częstokroć Amerykanie jedzą po prostu dla zabicia czasu... Gdy po przyjeździe do USA odwiedzaliśmy różne salony samochodowe celem nabycia jakiegoś pojazdu, dzieciom od razu oferowano chipsy, ciastka, popcorn a nawet hot dogi, aby - jak sądzę - czymś się zajęły i nie przeszkadzały. Tę praktykę obserwowałam później w wielu miejscach. 



Hasłem reklamowym tej sieciówki fast foodów
jest zapewnienie:
MAMY MIĘSO (różnych rodzajów)

Jedzenie, jak wiadomo jest elementem kultury każdego narodu, niemniej w Stanach Zjednoczonych, jedzenie po prostu zdominowało tę kulturę. Amerykanie KOCHAJĄ jeść. Wiele kanałów telewizyjnych poświęconych jest tylko i wyłącznie gotowaniu, jakieś 80% reklam telewizyjnych zachęca do zakupu jedzenia w najprzeróżniejszych znanych sieciówkach gastronomicznych, a te ostatnie cieszą się tak wielkim zainteresowaniem, że otwarte są 24h nad dobę, przez 7 dni w tygodniu. W Ameryce, po prostu nie można być głodnym, tym bardziej, że to niewyszukane jedzenie jest tanie i - jak wspomniałam powyżej - ogólnie dostępne. Nawet ludzie zarabiający niewiele mogę pozwolić sobie na zakup gotowego dania kilka razy w miesiącu. Jeśli trafi się na dobrą promocję, a uwierzcie jest ich dużo i przeczą czasem zdrowemu rozsądkowi np. trzy pizze są tańsze niż dwie, toż jak tu nie jeść?! I po co samemu gotować?

Sztampowe przekąski amerykańskiej kuchni


Zupełnie inną sprawą jest to, co się zjada. 
W ogromnej ilości oczywiście FAST FOOD! Lepszy, gorszy, ale ciągle fast food. Smażony, chrupiący, soczysty, z dodatkiem wybornego ciągnącego się ciepłego sera. Innymi słowy: posiłek pyszny, tłuściutki i niezmiernie kaloryczny, bez względu na to czy to hamburger, pizza, frytki czy obficie otoczone panierką - kawałki kurczaka. A do tego? Oczywiście Coca Cola! Trunek, który urósł już do rangi napoju narodowego. W większości przypadków, Cola jest z automatu dodawana do każdego posiłku i można ją sobie bez końca bezpłatnie dolewać podczas pobytu w danym lokalu. Z ciekawostek: Cola w Stanach jest słodsza niż w Europie. Mam wrażenie, że wiele innych produktów spożywczych także, np. mleko, pieczywo, pewne rodzaje szynki, serów, jogurtów. 


Cup Cakes - obowiązkowo z dużą ilością kremu
lub słodką warstwą ozdobną
(często barwi się na kolorowo sam biszkopt)
Amerykanie najwyraźniej lubią produkty z większą zawartością cukru, a te które z założenia i tak są słodkie, zawierają tyle cukru, że dla nas są często nie do zjedzenia. Właśnie dlatego zaryzykuję stwierdzenie, że w Stanach nie ma dobrych słodyczy, chociaż wiem, że każdemu smakuje co innego. Dla mnie amerykańskie łakocie to praktycznie tylko cukier, tłuszcz i barwnik. Polewy z prawdziwej czekolady (np. na pączkach, wafelkach czy ciastkach) nie uświadczy się wcale, a wszechobecny lukier, krem i ciągnący karmel nie nadają się do jedzenia, bo nie mają smaku. Są tylko słodkie... Nawet sławne fabryki czekolady jak Baker's, Whitman's czy Ghirardelli niczym nas nie zaskoczyły. Na szczęście zostaje jeszcze ostoja amerykańskiego przemysłu cukierniczego, czyli stare dobre Marsy, Snickersy i Milky Way. Ponadto, dostać można wyroby firmy Lindt i Ferrero. I to byłoby chyba wszystko.

Osławione i ulubione przez tubylców batoniki firmy Reese's (połączenie czekolady i masła orzechowego), czy czekolady firmy Hershey, są dobre, ale nie jest to smak, za którym się tęskni. Niezliczona ilość ciast, ciastek, babeczek czy tortów to osobna kategoria słodkości. Od czasu do czasu coś kupimy, ale wystrzegamy się przy tym tony kolorowych, cukrowych warstw ozdobnych.  Czy wiecie, że np. po Halloween cześć zebranych słodyczy po prostu wydajemy? Szkoda ich wyrzucić, a zjeść się nie da... Najczęściej jednak na podniesienie poziomu cukru zajadamy LODY (chociaż i w ich przypadku upłynęło sporo czasu, aż znaleźliśmy nasze ulubione). 


Fast food w dużych ilościach, ogromna ilość cukru lub co gorsza syropu glukozowo-fruktozowego w żywności i brak ruchu (w Stanach praktycznie wszędzie jeździ się samochodem i pracuje do późna), wpływa na fakt, że otyłość w tym kraju jest po prostu rzeczą powszechną. Ludzi otyłych jest naprawdę wielu, przez co wszędzie rzucają się w oczy: w sklepach, szkołach, urzędach, w parkach czy na basenie. Co ciekawe, zaobserwowaliśmy że tubylcy tyją inaczej. Przy dużej otyłości potrafią wyglądać zupełnie odmiennie niż ludzie z nadwagą w Europie. Niestety, NIE lepiej... 
Otyłość typowo amerykańska - uwagę zwraca szczególnie łokieć 
link do zdjęcia

Europejczycy tyją proporcjonalnie tzn. w zdecydowanej większości nabierają ciała wszędzie równo. Natomiast u Amerykanów te "proporcje" są totalnie zachwiane. Ich łydki lub przedramiona pozostają często względnie szczupłe, ale ramiona, uda czy też tylna część ciała - jakby doznały jakiejś kuriozalnej deformacji lub jakby je ktoś przewrotnie nierówno nadmuchał. Wygląda to bardzo źle, przywodzi na myśl realne kalectwo, a przecież nierzadko tak właśnie wyglądają bardzo młode osoby! Wielokrotnie zastanawialiśmy się jak można doprowadzić się do takiej postaci?! Uwierzcie, w skrajnych przypadkach, ludzie idąc - udami popychają swoje zwisające podbrzusza...


Co jest powodem takich zniekształceń w nadwadze? Otóż usłyszeliśmy kiedyś od przyjaciela bardzo interesującą teorię.

Amerykanie z dziada pradziada hodowali bydło i co za tym idzie, spożywali steki (wieprzowina jest tu mało popularna). Żeby mięso było dobre i zdrowe, krowy też muszą pozostawać w dobrej kondycji. Trudno o to, jeśli miałyby do dyspozycji samą zieloną trawkę, bo na samej trawce szybko i dobrze nie podrosną. Z dziada pradziada zatem, podawano krowom paszę kukurydzianą. Problem w tym, że z jej trawieniem bydło sobie nie radzi, dlatego jako remedium dorzucano antybiotyki. W ten sposób wołowina, może tania, ale jakże "bogata" w środki farmaceutyczne, spożywana była przez pokolenia. 
I teraz istota wywodu: skutki uboczne takiej konsumpcji może i nie były zauważalne za czasów pierwszych farmerów, a nawet ich dzieci i wnuków, ale jest całkiem prawdopodobne, że widać je właśnie dzisiaj... Nie jest bowiem wykluczone, że w ciągu minionych kilkunastu dekad, zawarte w mięsie antybiotyki dokonały mikro modyfikacji DNA u ludzi, których przodkowie z dziada pradziada uwielbiali jeść steki. Tłumaczyłoby to dzisiaj wszystkie te nienaturalne deformacje w procesie tycia. Uwierzcie, patrząc na osoby, których ręce, nogi lub "siedzenia" wyglądają jak słoniowate, niczym skarłowaciałe narośla, nie jest mi trudno uwierzyć w prawdziwość powyższej teorii. Niemniej, i co też jest bardzo ciekawe, całkiem sporą część społeczeństwa stanowią ludzie szczupli lub zaledwie "puszyści". Genetyka jednak nie jedną skrywa tajemnicę...




A teraz zapraszam do sklepu. Przyjrzyjmy się co można nabyć w miejscu, gdzie przeciętny obywatel robi zakupy. Skupię się głównie (i celowo) na odpowiedniku naszego Auchan (tak myślę), czyli popularnym amerykańskim Walmarcie, ponieważ właśnie w tym sklepie zauważamy największy "folklor" społeczny.

W Walmarcie można dostać przysłowiowe "masło, mydło i powidło", w tym również szeroką gamę artykułów spożywczych (po części takich samych zresztą jak w droższych sklepach): pieczywo, nabiał, wędliny, słodycze, produkty sypkie, warzywa i owoce.

Jajka w płynie
- wystarczy odkręcić kartonik i wlać na patelnię
Niby wszystko co znamy, a jednak inaczej. Coś co uderza od razu, to ogromna ilość produktów, które my jesteśmy przyzwyczajeni jeszcze przed spożyciem obrać, pokroić, upiec, usmażyć, ugotować czy w inny sposób przyrządzić. Amerykanie nie muszą się trudzić jeśli nie chcą, bo mogą kupić przykładowo: jajka już ugotowane na twardo i obrane ze skorupek, jajka już rozbite i gotowe do smażenia, cebulkę już pokrojoną w kostkę, czosnek już rozdrobniony na miazgę czy natkę pietruszki już posiekaną na kawałeczki. Podobnie, wiele innych takich gotowców. 

Pietruszka, bazylia, czosnek i imbir - pocięte, posiekane, zmiażdżone
- popakowane i gotowe do użycia
Im bardziej żywność przygotowana jest do etapu konsumpcji, tym droższa i tym bardziej zakonserwowana, ale czego się nie robi dla wygody. 
Kto to kupuje? Nie wiem. My pozostajemy tradycjonalistami: jajka gotujemy sami, owoce i warzywa kupujemy w całości a nie sproszkowane, a obiady gotujemy raczej tradycyjne, polskie. No i pieczemy często swój chleb. Zapewniam Was, jeśli ktoś chce jeść zdrowo, nawet w USA jest to możliwe, ale wymaga trochę więcej czasu i trochę więcej kosztuje. 

Buraki i szparagi w puszce

Dla wygodnych, i to o różnym statusie zamożności, sklepy oferują już przyrządzone dania - w mrożonkach lub w puszkach. Ilość jedzenia w puszkach oszołamia, i nie mam tu na myśli tylko zielonego groszku, fasoli czy kukurydzy. Amerykanie pakują w metal gigantyczne ilości produktów spożywczych: warzywa, owoce, ryby, zupy, sosy, mięsa czy makarony - tylko otworzyć, odgrzać i jeść. Podobnie z daniami mrożonymi w kartonach. Łatwo i szybko. Pytanie, czy smacznie i zdrowo.
Zupy w puszkach - do wyboru do koloru








To, co widzicie na zdjęciach, to nie są półprodukty do przygotowania tego co widać na opakowaniu. To są już gotowe "pyszności" - dokładnie te, która widać na kartonikach! Niczego już nie trzeba samemu robić.







Jeśli ktoś chce zmagazynować większą ilość jedzenia, podejrzewam że w tej postaci to już tylko na wypadek wojny, może pokusić się o żywność sproszkowaną. Spójrzcie poniżej:





Jak widać, sproszkować można chyba wszystko





















W końcu, gabaryt opakowań! To jest dopiero coś! Wiele produktów, takich jak np. mleko, soki, lody, można tu dostać w opakowaniach nawet o pojemności 1 galona. Galon to blisko 4 litry objętości jakiegoś płynu. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam w sklepie wzmiankowane lody, skojarzyłam je z różnokolorowymi rodzajami farb malarskich w średniej wielkości wiaderkach. Tylko dlaczego stały w chłodziarkach - zastanawiałam się. Dzisiaj to śmieszne, ale pierwsze zakupy szokowały :))

Takie cztery pietruszki kosztują tutaj ok. $3 czyli 12 PLN!!!
Szokiem była niemożność kupienia selera, szczawiu, majeranku, wątróbki czy mąki ziemniaczanej. Oczywiście można te rzeczy gdzieś dostać, ale trzeba popytać lub pojeździć. Nie leżą sobie tak po prostu na półce w zwykłym sklepie. 
Szokiem była dysproporcja cen mięsa. Czy potraficie sobie wyobrazić, że żeberka są droższe od polędwicy?! Żeberka, podobnie jak steki, uchodzą tu za rarytas, toteż mają i swoją cenę. 
Szokiem w końcu, była też nieznajomość wśród tubylców niektórych jakże oczywistych warzyw! Korzenie chrzanu czy pietruszki, zalegają sobie na półkach, ale nie cieszą się dużym zainteresowaniem, toteż zdarza się nawet, że kasjerki nie wiedząc co to za rośliny, nie potrafią ich skasować (jeśli nie mają kodu kreskowego). Nie, nie żartuję! 

Idąc dalej tym tropem, zostałam kiedyś zapytana w sklepie przez starszą kobietę, co robię z warzywem, które właśnie włożyłam do koszyka. Jak je przyrządzam? Ponieważ w koszyku leżał pęczek buraków z liśćmi na botwinkę, musiałam się upewnić czy na pewno chodzi właśnie o nie. Tak, chodziło o najzwyczajniejsze na świecie buraki! A kobieta była żywo zainteresowana. Rany! Jak może wyglądać życie bez przepysznych i znanych nam od urodzenia buraczków? Kalafior z kolei, był odkryciem kulinarnym dla koleżanki Patrycji, która u nas w domu została poczęstowana obiadem. Koleżanka określiła smak kalafiora dyplomatycznie - jako "interesujący", ale nie zjadła go do końca.


Galony lemoniady

Wróćmy do sklepu. Poruszając się po nim lub stojąc w kolejce do kasy, zerkam czasem bezwiednie do koszyków innych kupujących. Nie wyobrażacie sobie ile razy odnotowywałam w cudzych zakupach brak jakichkolwiek owoców czy warzyw. Ludzie kupują głównie mięso, bułki, ser, słodkie napoje, puszki, mrożonki, chipsy, sosy, ewentualnie trochę nabiału. Prawie żadnych owoców i warzyw, za to zawsze dużo słodyczy i to tych naprawdę średniego sortu. 

Niepojęte, prawda? Najdobitniej podsumowała taki stan rzeczy moja znajoma - przemiła Litwinka, która kilkanaście lat temu wyszła za przystojniaka z Wyoming, i która akurat prowadzi bardzo zdrową kuchnię: "Jeśli coś jest tanie, to dla Amerykanina jest COOL". Ludzie nie muszą jeść zdrowo, ważne, aby smakowało i nie było drogie. To sedno bytu przeciętnego zjadacza chleba!



W ten wygodny sposób - czyli na sklepowych elektrycznych wózkach
- robi zakupy wiele otyłych osób. A cóż tam widać w koszyku?
Może bierze się to z braku jakichkolwiek kampanii zdrowego żywienia? Bo takowych naprawdę nie ma. Nawet szkoły nie trudzą się, aby zdrowo wychowywać swoich podopiecznych i aby uświadamiać im, co trzeba robić, a może przede wszystkim czego NIE robić, aby za kilkanaście lat nie wyglądać jak "hipopotam". Podczas ostatnich dwóch lat, gdy nasze dzieci uczyły się w szkole podstawowej, nigdy nikt nie poruszał tego problemu, nawet nie sygnalizował. Patrząc jednak na wygląd połowy składu szanownego ciała pedagogicznego, może byłby to temat nie do przejścia... 
I tutaj dochodzę do największego paradoksu w obszarze żywienia, z jakim spotkałam się w mormońskim stanie Utah. 
Przeczytałam kiedyś, że Członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich żyją o dziesięć lat dłużej niż przeciętni Amerykanie. Wszystko za sprawą Słowa Mądrości - prawa - mówiącego o zdrowym trybie życia. Co do zasady mormoni nie piją kawy, herbaty i alkoholu, nie palą tytoniu i nie zażywają narkotyków (niewiarygodne to wszystko, gdyby miało być prawdziwe). 
Nie przeszkadza im jednakoż spożywanie hektolitrów Coli i jedzenie fast foodów, które szybko doprowadzają do otyłości (stanu zaprzeczającemu raczej filozofii Słowa Mądrości) i prowadzą do wielu chorób układu krążenia, o skróceniu życia nie wspomniawszy. No, istnieje oczywiście szansa, że to wcale nie wyznawcy lub ci mniej praktykujący wyglądają źle, ale mnie trudno jest w to uwierzyć. Wszyscy Amerykanie, bez względu na wyznanie, kochają jeść!

Przekonałam się o tym na międzynarodowym przyjęciu kulinarnym - International Buffet, którego byliśmy współorganizatorami na polu zawodowym szanownego kolegi-męża.


Przedstawiciele różnych państw prezentowali tradycyjne dania swojej kuchni narodowej, częstując przybyłych gości własnoręcznie przygotowanymi rarytasami. Impreza była szeroko nagłośniona, toteż przyszło na nią naprawdę spore grono ludzi, w tym pracownicy, szefowie, szefowie szefów, nauczyciele ze szkoły naszych dzieci (z dyrektorem na czele), sąsiedzi, znajomi czy emeryci. Faktycznie był to festiwal kulinarny, toteż każdy usiłował spróbować wszystkiego.

Jakoś tak się złożyło, że polskie stoisko było otwarte najdłużej, a ludzi podchodzących po próbki bigosu, sałatki jarzynowej, ryby po grecku, wędzonych aromatycznych kiełbas, czy ptasiego mleczka nie można było zliczyć. Niektórzy wracali po kilka razy, a wszyscy tak pałaszowali aż im się uszy trzęsły. Przedstawiciele ciała pedagogicznego, ośmieleni najwyraźniej znajomością z nami, bez krępacji poprosili nawet o porcje na wynos. Dostali oczywiście. Na zdrowie!






Czy mormoni stosując się do Słowa Mądrości unikają używek? 

Ciężko stwierdzić. Nigdy nie mieliśmy sposobności znaleźć się w okolicznościach, w których można byłoby się o tym naocznie przekonać. Niemniej, na podstawie pewnych sytuacji wnioskuję, iż przynajmniej niektórzy wyznawcy Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich stosują się do zaleceń pierwszego proroka. Zdarzyło się, iż zawitał do nas siedmioletni kolega Tymka i jadł wraz z nim obiad w kuchni. Z zainteresowaniem przyglądał mi się gdy parzyłam herbatę. Zapytał co to jest i co ja robię. Maluch, jak się okazało pije w domu tylko, wodę, mleko, kakao lub soki. Zapytałam, czy jego mama pije kawę, ale odpowiedział negatywnie. Nie wiem czy bym tak potrafiła. I wcale nie o kawę mi chodzi. Nie lubię jej i nie piję. Ale herbata?! Jak żyć bez herbaty? Tak, w ogóle bez niej...?

Wybór czarnych herbat nie jest w naszym rejonie wielki, toteż od dwóch lat pijemy ciągle jedną ulubioną, plus inne ziołowe czy owocowe. Tych jest zdecydowanie więcej. Co znamienne, na opakowaniu zawsze jest zamieszczona informacja czy dana herbata zawiera kofeinę. Żeby nie było, że wierni nie wiedzieli.

Zdecydowanie inaczej sprawa wygląda z alkoholem. Z punktu widzenia kościoła mormońskiego, stanowi on bezapelacyjnie większe zagrożenie dla wyznawców niż kawa czy herbata, toteż zapobiegając jego zgubnym skutkom i chroniąc młodzież przed "złym" spożyciem, nie udostępnia się go powszechnie. Przepisy regulujące sprzedaż i zakup alkoholu w Utah są jednymi z najbardziej restrykcyjnych w Stanach Zjednoczonych. Pomijając szczegóły, Utah jest jednym z tych stanów, które mają monopol na sprzedaż hurtową i detaliczną wszystkich lub niektórych napojów alkoholowych. 

Alkohol w dziale spożywczym                link
W praktyce oznacza to, że w sklepach spożywczych kupić można tylko piwo z zawartością do 5% alkoholu. Nie lepiej jest w barach, tawernach czy w niektórych restauracjach. 
Trunki wysokoprocentowe (dla ścisłości: powyżej 5% alkoholu, czyli np. już wina czy likiery) dostępne są tylko w stanowych sklepach monopolowych tzw. Liquor Stores (jest ich ok. 40 w całym Utah!!!), oraz w klubach i restauracjach posiadających licencję (czasem mocno ograniczoną) na sprzedaż alkoholu. Możemy się tam jednak cieszyć spożyciem nie później niż do 1.00 w nocy. 

Wielu turystów czy gości biznesowych nie jest zachwyconych takim stanem rzeczy. Hotelarze i restauratorzy - zwolennicy "normalizacji alkoholu" w Utah utyskują na niezręczność przepisów, gdyż kreują one wizerunek stanu archaicznego i niegościnnego. Ale niczego to nie zmienia. Władza (czyt. tutejszy Kościół) utrzymuje porządek i koniec. 


Jak na tak surowy pod kątem przepisów alkoholowych stan, zadziwiająco wysoki obowiązuje stanowy limit zawartości alkoholu we krwi dla prowadzenia pojazdu - 0,05% (czyli 0,5 promila). Bójcie się jednak, gdy popełni się wykroczenie drogowe pod wpływem alkoholu, czyli tzw. czyny DUI (Driving Under the Influence). Kierowca zostaje objęty zakazem spożywania alkoholu do 2, 3, 5 lub 10 lat, a w skrajnych przypadkach nawet zakazem dożywotnim, w zależności od ilości i typu czynów zabronionych. Samo prawo jazdy zostaje oczywiście zawieszone lub unieważnione i trzeba się potem mocno natrudzić, aby wrócić do łask stróżów prawa. Nie ma żartów!



Na koniec fakt niecodzienny, który z pewnością i Was zadziwi. W Utah obowiązuje prawo, iż wszelka żywność przynoszona do szkoły przez dzieci, studentów, rodziców czy nauczycieli, a przeznaczona dla zbiorowego spożycia - musi pochodzić ze sklepu! Oznacza to, że z okazji urodzin dziecka żadna mama nie może upiec w domu tortu, którym można byłoby poczęstować dzieci w szkole. Podobnie, z okazji różnych wydarzeń szkolnych, zabaw klasowych, spotkań czy zebrań, podczas których poczęstunek jest przecież obowiązkowy - nie można przynieść żadnych "home made" ciasteczek, muffinek, kanapek czy czekoladek. Jakiekolwiek produkty spożywcze muszą mieć metki sklepowe. Nikt nie zaryzykuje, że jakieś dziecko w szkole zatruje się, nie strawi czegoś czy dozna innego uszczerbku żołądkowego. Dowiedziałam się o tym po roku pobytu w USA i prawdę mówiąc dwa razy prosiłam, żeby mi wytłumaczono czy dobrze rozumiem... 

Wielu podobnych niuansików-absurdzików poznałam i doświadczyłam w innych obszarach życia. 
Ale o nich - w następnych częściach "Jak się żyje w Ameryce".




4 komentarze:

  1. Katarzyna Woldanska7 września 2020 10:40

    Bardzo wnikliwe spojrzenie. Świetne przykłady i zdjęcia. Nie słyszałam o tych produktach w proszku! W Arizonie też nie wolno przynosić do szkoły domowego ciasta aby poczęstować innych. Kupne ma zazwyczaj podany dokładny skład i w ten sposób dzieci z alergią wiedzą czego powinny unikać. Mając dzieci uczęszczające do amerykańskiej podstawówki i gimnazjum, zaobserwowałam, że ich rówieśnicy są zazwyczaj szczupli i nie różnią się tuszą od polskich dzieci. Natomiast wśród dorosłych faktycznie spora część społeczeństwa jest otyła. My uwielbiamy tutejsze steki i kuchnię meksykańską. Dokładnie jest jak napisałaś, jedzenie amerykańskie dla masowego odbiorcy, jest tanie, kaloryczne, słodkie i gotowe w 10 minut. Dlatego tak łatwo jest tu wpaść w błędne koło zajadania emocji. Używka jak każda inna np.hazard, ale wszechobecne tutaj kasyna (i wcale nie mieszkam w Las Vegas) to osobny temat. Można by pomyśleć, że konsumpcyjne amerykańskie społeczeństwo rekompensuje sobie jedzeniem i ruletką jakieś deficyty w życiu duchowym. Ale przecież USA,to kraj ludzi wierzących w 85-90%. W naszym mieście co skrzyżowanie to jakiś kościół. Jednym zdaniem w Stanach każdy znajdzie coś dla siebie, w różnym opakowaniach ilościach i składach. I ten wybór mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak na dwuletni pobyt w USA jesteś, można powiedzieć, zawodową dziennikarką i korespondentką. Twoje trafne spostrzeżenia, analizy, dokumentacja i wnioski są świetnym materiałem na dobrą książkę o Stanach. Twoje relacje z USA czyta się jednym tchem, jakby się tam osobiście było. Dobra robota. Tak trzymaj i pisz częściej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Podpisuję się pod każdym spostrzeżeniem, Alicja, choć w szkole Adasia, przy wyborze na lunch trzech pozycji, każde dziecko ma obowiązek wybrać conajmniej jedno warzywo lub owoc. Ze swojej strony chciałabym też dopisać, że zawartość kolorowych puszek zalegających na półkach sklepowych jest w 99,99% dla przeciętnego Polaka niejadalna. Wiem - każdy ma inny gust kulinarny, ale wierzcie mi - piszę to z pełną odpowiedzialnoścą. Co do warzyw, to przypomina mi się stara komedia z dzieciństwa z udziałem Louisa de Funes, w której sałata była produkowana w maszynie i choć wyglądała apetycznie, to smakowała jak guma - tak jest z wieloma warzywami w USA. Trudno to o cudowna woń z polskiego, osiedlowego warzywniaczka, a sałatka z warzyw nie wypełnia kuchni świeżym zapachem witamin unoszących się w powietrzu. Alternatywą, droższą, lecz zawsze, jest żywność organiczna i właśnie słowo "organiczny" czyli nasze "bio" robi tu furorę. Organiczna jest nietylko żywność świeża, ale także sól, ziarna siemienia lnianego czy mąka : o)) Inna opcja to Farmers Markety i ryneczki, na które farmerzy z okolicznych gospodarstw przywozą swoje zbiory. Są one jednak rzadkością. Nigdzie w USA nie udało mi się też kupić pysznego, treściwego chleba razowego. Ten na pókach jest zwykle miękki jak wata i pozostaje świeży przez 3 m-ce ; o) Inny flesz "żywnościowy" jaki przyszedł mi do głowy to widok zawartości bagażnika rodziny amerykańskiej w podróży w jednym z parków narodowych - wielkie zgrzewki Coli, Fanty i innych słodkich napojów gazowanych i ani jednej butelki wody! Ale..... steki, Kasia mają faktycznie ŚWIETNE!! : o))

    OdpowiedzUsuń
  4. Ach! Jescze jedna dana liczbowa - kosteczka ciasta czekoladowego, 5cm x 5 cm, wysoka na 3 cm potrafi zawierać 1200 kalorii!!!! Aż strach pytać o skład! ; o))

    OdpowiedzUsuń