wtorek, 3 września 2019

ZION NATIONAL PARK

Położony na południowo-zachodnim skrawku Utah - Park Narodowy ZION, uchodzi na najpiękniejszy ze wszystkich parków w tym stanie. Ponoć połączenie wysokich skalnych ścian z roślinnością pokrywającą dno znajdującego się tam kanionu i wodą spływającą po skalnych nawisach, kojarzyło się pierwszym mormońskim osadnikom z Syjonem. Taką też nazwę nadali temu cudownemu miejscu, które wydawało się ziszczeniem ich marzeń o spokojnym i bezpiecznym schronieniu.  



Dzisiaj, piękno tego obszaru jest nie do przecenienia. Zion, odwiedza rocznie przeszło 2,5 miliona turystów! 
Latem, 2019 r. i my postanowiliśmy znaleźć się w tym gronie. Przy okazji, postawiliśmy sobie kilka wyzwań. 

Ekologiczne Shuttle Buses w Zion National Park (link)
Czwarty na naszej liście Park Narodowy w Utah, jest jednym z nielicznych parków, do których nie można wjechać swoim samochodem. Przynajmniej nie przez większą część roku. Wszystko dlatego, że najbardziej zjawiskowa część Syjonu położona jest w wąskim kanionie, w którym, jak łatwo sobie wyobrazić, współczesny ruch samochodowy uniemożliwiałby ogromnej rzeszy turystów sprawne poruszanie się własnymi środkami lokomocji, a dodatkowo bardzo zanieczyszczałby środowisko. 
Rozwiązaniem  są bezpłatne, ekologiczne (zasilane na gaz) autobusy, które do rozmieszczonych na trasie przystanków, sprawnie i szybko dowożą wszystkich odwiedzających.

Pozbawieni komfortu wożenia ze sobą całego "gospodarstwa domowego", musieliśmy zorganizować się w tej sytuacji tak, aby mieć PRZY SOBIE wszystko co niezbędne na turystycznych szlakach. A czekały nas dwa - najbardziej popularne, najbardziej spektakularne, ale i najtrudniejsze szlaki w parku - Angels Landing i Zion Narrows. 

Angels Landing jest wizytówką i ikoną Parku Narodowego Zion. To swojego rodzaju legenda. Szlak wiodący do tego miejsca jest niepowtarzalny, wręcz nieziemski. Uważany przez wielu za niebezpieczny, nobilituje tych, którzy przejdą go do końca. Długo zastanawialiśmy się czy jest to szlak dla nas. Mimo, że nie wymaga dużych umiejętności, dostępne źródła podają, że osoby z lękiem wysokości powinny z niego zrezygnować. No właśnie... 
Jeśli czytaliście już o wysokogórskich przygodach naszej rodziny, domyślacie się, który z Podróżników miał największe obawy, i kto przed tą wycieczką nie mógł spać z przejęcia... 

Powód jednak był. 
Zobaczcie jak wygląda wejście na Angels Landing.


Wejście na Angels Landing (link)

Prowadzi tam długa, wąska i pochyła grań, z wykutymi w litej skale znacznymi częściami szlaku. Wiele miejsc ubezpieczonych jest łańcuchami, niezbędnymi przy wspinaczce z użyciem rąk. Droga zwęża się miejscami do zaledwie kilkudziesięciu centymetrów szerokości - z kilkusetmetrowymi przepaściami po obu stronach... Jak iść po czymś takim, mijając w dodatku tych, którzy nadciągają z przeciwnej strony?! 
Przyjaciele polecili nam jedno: jak najwcześniej tam wejść i jak najwcześniej zejść, tym bardziej, że na wizytę w parku wybraliśmy ostatni długi weekend lata (czytaj: najazd turystów!).

Pobudkę w hotelu zarządziliśmy zatem na 5.00 rano. Wjeżdżając po godzinie do spowitego jeszcze totalnymi ciemnościami parku, z trudem znaleźliśmy miejsce parkingowe. Tłumy stały już w kolejce do autobusów. Udało nam się dostać dopiero do piątego pojazdu, ale nie zrażeni tym, ruszyliśmy w porannym mroku krętą Scenic Drive, aby po chwili cieszyć oczy pierwszymi promieniami słońca na malowniczych szczytach kanionu. 
W oczekiwaniu na pozwolenie wejścia na szlak

Na przystanku, skąd zaczynał się nasz szlak, urzędowali strażnicy parkowi. Aby nie dopuścić do zbytniego zagęszczenia na szczycie, co kilka minut, grupka osób otrzymywała pozwolenie (pieczątkę) na wymarsz. Cała reszta chętnych oczekiwała w długaśnej kolejce. W końcu nadeszła nasza kolej. 


Poranek w Zion






Stopniowo, wspinając się po rampie wysokiej skalnej ściany dotarliśmy do wąskiego, zacienionego kanionu, aby po serii krótkich stromych zakosów dotrzeć do przełęczy zwanej Scout Lookout. To właśnie tam, na żywo ujrzeliśmy perspektywę ostatniego odcinka drogi - wąską, skalną ścieżynę prowadzącą na szczyt ogromnej, samotnej skały. 
Tam, od samego widoku ciarki przechodzą po plecach, tam z pewnością ma miejsce niejeden moment zawahania oraz próba przezwyciężenia własnych słabości. Tam też - co nie jest takie oczywiste na tej wysokości - toalety publiczne na pewno nie znalazły się przez przypadek... 


Tuż przed wejściem na Angels Landing
Krótka, rodzinna odprawa z ostatnim instruktażem dotyczącym bezpieczeństwa pokazała, że wszyscy wiedzą co robić, a czego absolutnie nie. Strategię dostania się do Lądowiska Aniołów obmyśliłam dużo wcześniej. Wiedziałam, że pokonanie tej diabelskiej grani było możliwe nawet przez dzieci, ale wszystko wymagało planu, rozwagi i ostrożności. Pierwszy miał iść ojciec rodziny. Z uwagi na swój lęk wysokości, miał skupić się tylko na sobie. Nie musiał nikogo pilnować i projektować w umyśle potencjalnego niebezpieczeństwa. Miał spokojnie pokonywać kolejne odcinki drogi bez patrzenia na boki. I oddychać.

W drodze na Angels Landing
Na Pawła, miała oko idąca za nim Patrycja. Tymuś, jako kolejny zdobywca Lądowiska Aniołów, podążał za Pati obwiązany linką asekuracyjną - na tyle cienką, aby nie utrudniała mu wędrówki, ale na tyle grubą, aby zatrzymała go w razie ewentualnego poślizgu. 
Obwiązana drugim końcem liny, zamykałam ten rodzinny pochód, starając się nie patrzeć w dół i monitorować sytuację przed sobą. 


Szlak prowadzący na Angels Landing









Szlak okazał się faktycznie trudny. Wymagał trochę siły i sprawności, niekiedy cierpliwości wobec innych turystów, ale po godzinie mozolnej wspinaczki - pokonaliśmy go! Wszyscy! 


Radość jaka nas opanowała była nie do opisania, a widok rozciągający się ze szczytu wynagrodził wszelkie trudy i nerwy wędrówki. Największy aplauz otrzymali Pati i Tymek - bo na tym szlaku NIE MA DZIECI. Mijający nas bywalcy tej trasy przybijali im piątki i gratulowali odwagi i zwinności. My też byliśmy z nich bardzo dumni.


Na Lądowisku Aniołów!
Emocje trochę opadły, więc poczuliśmy głód. Czy można wyobrazić sobie lepsze miejsce na degustację pysznych kanapek, niż widok z podniebnej wyspy? 

W dole - z każdej strony - rozciągał się fascynujący krajobraz, zachwycający swoim ogromem i kolorytem. 
Z Angels Landing widać cały kanion, z jego niesamowitymi formami skalnymi i rzeźbami stworzonymi przez naturę. Coś oszałamiającego! Można patrzeć na ten bezkres godzinami.

Tymczasem... 
Zaledwie po kilku minutach pobytu na szczycie, kolega mąż oznajmił, że... on już chce wracać. I to jak najszybciej... 

Pomyślałam, że to NIEMOŻLIWE, NIESPRAWIEDLIWE i w ogóle jakieś ABSURDALNE! Przez ostatnią godzinę szłam do tego mitycznego miejsca maksymalnie skupiona, z duszą na ramieniu, z linką w rękach - gotowa w każdej chwili całą sobą utrzymać synka lecącego w dół. A gdy już dotarłam do celu, który jeszcze godzinę temu wydawał się nie do zdobycia - miałam zaraz wracać, w dodatku - głodna i nie zrobiwszy nawet żadnego zdjęcia??!!! 
NIE BYŁO TAKIEJ OPCJI! Lęk wysokości musiał poczekać. 

Poczekał. I dał radę.


Scenic Drive - droga w kanionie Syjonu, widoczna ze szczytu Angels Landing




Zdobywcy Angels Landing!!!















Droga powrotna okazała się dużo bardziej męcząca niż przypuszczaliśmy. 
Było południe, słońce przygrzewało coraz mocniej, łańcuchy zabezpieczające szlak robiły się z każdą chwilą bardziej gorące, a zdobywców Angels Landing przybywało. Momentami robiło się naprawdę tłoczno. Szczęśliwie jednak udało się powtórnie pokonać wąską grań i ze spokojem ruszyć w drogę powrotną. 

Schodząc w dół, mijaliśmy rzesze turystów, którzy dopiero teraz, w pełnym słońcu maszerowali na szczyt - niektórzy w klapeczkach lub sandałkach, bez nakrycia głowy i z jedną buteleczką wody pod pachą. Tylko przy nas zasłabła jakaś Azjatka. Głupoty ludzkiej nigdzie nie brakuje.


Na rampie stromej ściany, jaką uprzednio pokonywaliśmy w porannym cieniu, teraz - około południa, było jak na patelni. Widząc wijącą się w dole rzekę i pluskających się w niej ludzi, ostatnie metry pokonaliśmy dosłownie biegiem, i wprost rzuciliśmy się w chłodną toń. Naprawdę cudowne to było uczucie.


W chłodnej wodzie Virgin River







Popołudnie przeznaczyliśmy na eksplorowanie niższych partii Zion National Park. 
Krótkim utwardzonym szlakiem Lower Emerald Pool, udaliśmy się do małego jeziorka z trzema wodospadami. Niestety, wyższe części szlaku były w tamtym momencie niedostępne, toteż po powrocie do punktu Zion Lodge, odpoczywaliśmy wśród ścian kanionu, racząc się zasłużonym lodami i bardzo niezdrowymi bąbelkowymi napojami wszelkich smaków. 

Lower Emerald Pool





Odpoczynek przy Zion Lodge
Parkowe zwierzaki na kolacji przy Zion Lodge


Kolejny dzień obfitował w zupełnie nowe, ekscytujące doświadczenie, jakim okazał się szlak Zion Narrows, lub po prostu The Narrows
Przepływająca przez Zion rzeka - Virgin River, przez tysiące lat żłobiła w skałach z czerwonego piaskowca kanion, którego  najwęższa część stanowi dzisiaj fascynującą atrakcję parku. Szlak, wijący się między ogromnymi monolitami, zapiera dech w piersiach. Momentami, przyprawia o zawrót głowy. Jest niezwykły, urzekający, wręcz baśniowy. Ale naprawdę, jego fenomen polega na tym, że szlak, to RZEKA! Brodząc w wodzie, pokonuje się kolejne odcinki potężnego kanionu, i z każdym kolejnym - doświadcza się coraz większej magii. 

Z uwagi na liczne kamienie i głazy zalegające w Virgin River, dobre buty i kij do badania dna rzeki to niezbędne minimum na tę wyprawę. Idealne byłyby także skarpetki neoprenowe, ale z uwagi na fakt, że temperatura podczas naszego pobytu w Zion wynosiła powyżej 100° F (około 38° C), z tych ostatnich bez żalu zrezygnowaliśmy. 

Z końcowego przystanku Temple of Sinawava, krótki, utwardzony szlak Riverside Walk zawiódł nas do bram Narrows, gdzie tłumy turystów wchodziły do rzeki lub przemoczone opuszczały jej koryto. 
Ostatnie spojrzenie na suche obuwie i... raz kozie śmierć! Zanurzyliśmy nogi w wodzie. 
Już pierwsze kroki po śliskich kamieniach utwierdziły nas w przekonaniu, że bez solidnych podeszw nie mielibyśmy tam czego szukać. Kije też okazały się niezwykle pomocne. Ciężko byłoby bez nich utrzymać równowagę.
Pomału, ruszyliśmy w głąb kanionu, wtapiając się w liczną kawalkadę zdobywców tego szlaku. 


Dookoła nas wyrastały potężne skalne ściany, których rdzawa czerwień przeplatała się ze słonecznymi promieniami i kryształowymi kaskadami wody opadającej po pionowych nawisach. Gdzieniegdzie, bujna roślinność dekorowała wiszącymi ogrodami ten surowy krajobraz. Coś nadzwyczajnego! 


Z mozołem zdobywaliśmy kolejne punkty na trasie, mimo, że poziom wody w rzece sięgał nam czasami do łydek, czasami do kolan, a czasami nawet do pasa! 

Wszechobecne kamienie zalegające na dnie, wymuszały rozwagę przy każdym kroku. Miejscami udawało nam się maszerować kamienistym brzegiem, ale po chwili, znowu przychodziło zamoczyć się w chłodnym nurcie. 
Pati świetnie radziła sobie sama, ale siedmioletni Tymuś potrzebował asysty, toteż silne ramię tatusia, wspierało jego przeprawę przez liczne zakola krętego kanionu. Momentami naprawdę było trudno.



Niestrudzenie zbliżaliśmy się jednak do celu - najpiękniejszej, najbardziej spektakularnej części szlaku Zion Narrows: Wall Street
Na tym odcinku znajdują się najwyższe, najpotężniejsze, ale i najwęższe przejścia między skałami. Z uwagi na fakt, że dociera tam już bardzo niewielu turystów, miejsce wydaje się nieskażone ludzką obecnością. Zjawiskowa gardziel tchnie cudownym spokojem, kusi jakąś starą, zaklętą w kamieniu tajemnicą, ujmuje swoim niezaprzeczalnym, baśniowym pięknem. 
Nawet po czterech godzinach intensywnego wysiłku, staliśmy oczarowani nadzwyczajnym kunsztem natury, ukrytym w tak odludnym i niedostępnym miejscu. To było coś całkowicie zniewalającego.





























Droga powrotna nie zajęła nam dużo czasu. Szliśmy z nurtem rzeki i nie robiliśmy już tylu zdjęć. Pokonanie szlaku samą wodą zabrało nam ok. 6 godzin w obie strony. Łącznie przeszliśmy w ten sposób 8 km. Po takiej przeprawie, wszyscy byliśmy naprawdę zmęczeni, ale wrażenia - pozostały bezcenne! 


Jeśli skusicie się kiedyś na odwiedzenie Parków Narodowych USA, Zion musi koniecznie znaleźć się na Waszej liście. Spróbujcie dotrzeć do Lądowiska Aniołów, aby z ich perspektywy kontemplować jeden z najpiękniejszych amerykańskich krajobrazów, a potem, z zupełnie innej strony, odkryjcie The Narrows - absolutnie wirtuozerską krainę harmonii i światła. Gorąco polecam!

Tymczasem obejrzyjcie cuda Syjonu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz