sobota, 27 lipca 2019

SAN ANTONIO

Przedzierając się przez zatłoczoną autostradę, wespół z Teksańczykami i turystami podążającymi na weekend nad Zatokę Meksykańską, późnym popołudniem dotarliśmy do San Antonio.
Jak się słusznie domyślacie, nazwa miasta ewidentnie wskazuje przez kogo zostało ono założone. Hiszpańscy misjonarze i na tym terenie pozostawili po sobie trwałe ślady, bowiem pobudowane przez nich i przetrwałe do naszych czasów misje, tworzą w San Antonio specjalny turystyczny szlak, stanowiąc jednocześnie narodowy park historyczny. 

Alamo - pomnik narodowy Teksańczyków
Jedną z takich misji jest ALAMO, które wcale nie jako misja zostało owiane legendą i jako pomnik narodowy wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, lecz jako miejsce jednej z najsłynniejszych w historii Stanów Zjednoczonych dramatycznej bitwy, będącej symbolem nieprzeciętnej odwagi i romantycznego wręcz bohaterstwa. 
Historia ta jest smutna, ale niezwykle ciekawa. Ni mniej, ni więcej, opowiada o narodzinach Teksasu, który nie od razu był częścią Stanów Zjednoczonych. 


Gdy po okresie hiszpańskiego panowania Meksyk w 1821 r. w końcu odzyskał niepodległość, miał do zagospodarowania ogromne tereny jakie wówczas wchodziły w skład jego terytorium. Jedną z prowincji Meksyku był wówczas także Teksas. 
Aby pobudzić rozwój gospodarczy tego regionu, rząd Meksyku przyznał Stephenowi AUSTINOWI (zwanemu dziś "ojcem Teksasu"), prawo sprowadzenia tam amerykańskich osadników, kusząc ich bardzo niskimi cenami ziemi i dużą lokalną autonomią. W zamian trzeba było przyjąć zwierzchnictwo rządu meksykańskiego i uznać język hiszpański za oficjalny język kraju. No i oczywiście wyznanie rzymskokatolickie było obowiązkowe. 
Amerykanie bardzo skwapliwie przyjęli "zaproszenie". 
W niespełna dziesięć lat, w Teksasie osiedliło się 12 tysięcy ludzi, pochodzących w większości ze stanów niewolniczych USA i bynajmniej nie rzymskich katolików przyjmujących którykolwiek z warunków nałożonych przez Meksyk. Umiejętność właściwego wypełnienia ankiety gwarantowała im jednak pełny sukces. 

Nie trzeba być geniuszem, aby się domyślić, że osadników było w pewnym momencie na tyle dużo i czuli się na tyle pewnie, że zaczęli domagać się niezależności ziem, jakie zamieszkiwali. Jawnie też lekceważyli meksykańską administrację. Rząd Meksyku wprowadził wprawdzie zakaz osiedlania się nowych przybyszów, ale było już za późno. Zaczęto osiedlać się nielegalnie, a zatargi Teksańczyków z Meksykanami stawały się coraz ostrzejsze. 

Gdy w 1835 r. Teksańczycy ogłosili powstanie Republiki Teksasu, armia meksykańska ruszyła, aby stłumić rebelię. To właśnie w jej trakcie doszło na przełomie lutego i marca 1836 r. do słynnej bitwy o Alamo, które w tamtym czasie było twierdzą powstałą z dawnej hiszpańskiej misji. Przebywający w niej powstańcy, w obliczu nadciągającej ofensywy meksykańskiej postanowili bronić tego miejsca do czasu nadejścia odsieczy. Posiłki nigdy nie dotarły, a mimo to, wszyscy obrońcy walczyli do końca. Blisko 200 rebeliantów poświęciło życie za Teksas.

Wewnątrz murów dawnej twierdzy Alamo
Był to jeden z najbardziej dramatycznych epizodów całego powstania, a Alamo niemal natychmiast stało się symbolem heroicznego poświęcenia. 

Po kilku tygodniach od tych wydarzeń, oddziały teksańskie dowodzone przez generała Sama Houstona, z zawołaniem "Pamiętajcie o Alamo!", pokonały ostatecznie armię meksykańską w bitwie nad rzeką San Jacinto. 
Teksas oficjalnie stał się niezależną republiką, a Sam Houston został jej pierwszym prezydentem. 
Niemniej, w ciągu blisko 10 lat istnienia tego państwa, nie ustały ciągłe konflikty z Meksykiem, który nigdy nie uznał układu zawartego ze zbuntowaną prowincją. 

Gdy w 1845 r. Kongres Stanów Zjednoczonych przychylił się do wielokrotnie ponawianej prośby mieszkańców Teksasu i proklamował Teksas jako 28. stan USA, armia meksykańska ponownie wkroczyła na jego terytorium, aby bronić ziem rzekomo prawnie należących do Meksyku. W ten sposób rozpoczęła się wojna amerykańsko-meksykańska o Teksas. Ale o tym, przy innej okazji. 

River Walk w San Antonio









Po obejrzeniu starych murów Alamo - kolebki niepodległości Teksasu, ruszyliśmy zobaczyć inną atrakcję turystyczną w San Antonio. Osławiony RIVER WALK - to nietypowy, odkryty kanał burzowy, na budowę którego zdecydowano się po katastrofalnej powodzi w 1921 r. 

Przez lata, kanał przypominał ściek, a jego okolice plasowały się na pierwszych pozycjach wskaźników przestępczości. Pewna kobieta interesu dostrzegła jednak ukryte piękno i możliwości tego miejsca. W porozumieniu z władzami miasta zaczęła inwestować w oczyszczenie rzeki i w zagospodarowanie jej brzegów. 

Tak powstała przepiękna trasa spacerowa pełna egzotycznej zieleni, kaskad wodnych, malowniczych mostków i uroczych starych budynków. Nietypowy deptak, ciągnie się po obu stronach rzeki przez całe centrum. Ulokowały się przy nim liczne restauracje, kawiarnie, galerie i hoteliki. Nie brakuje sklepów z pamiątkami. Po leniwie snującej się rzece, pływają barki z turystami. Jest tam gwarno i tłoczno, ale jest też bardzo kolorowo i klimatycznie. 




To, co chyba najbardziej osobliwe, co przydaje temu miejscu absolutnie niepowtarzalnego charakteru i co najbardziej mnie zachwyciło, to położenie całego założenia poniżej poziomu ulicy! 
W rzeczy samej! Aby dostać się do River Walk, trzeba zejść po schodach "na niższe piętro", a tym samym przenieść się do zupełnie innej rzeczywistości - jakby oazy w środku wielkiego miasta. Naprawdę, przepięknie tam. 





Ukoronowaniem piątkowego wieczoru było wydarzenie artystyczne, na które bileciki zakupiliśmy przez internet kilka tygodni wcześniej. W sezonie letnim, w teatrze na wodzie przy River Walk odbywa się Fiesta Noche del Rio - wspaniały pokaz muzyki i tańców latynoskich zarówno w klasycznym, jak i w bardzo nowoczesnym wydaniu. Coś miłego dla każdego. Bawiliśmy się naprawdę wyśmienicie. 

 










Kolejny dzień przeznaczyliśmy na pobyt w parku tematycznym SeaWorld. Jest to jeden z najbardziej popularnych parków w Teksasie i jeden z najbardziej ciekawych miejsc jakie widzieliśmy. 


SeaWorld koncentruje się bowiem na zwierzętach zamieszkujących morza i oceany. Znaleźć tam można co prawda rollercoastery, karuzele i inne uciechy typowe dla parków rozrywki, ale główny nacisk położony jest na takie atrakcje jak pokazy orek, delfinów czy lwów morskich, oraz wystawy dotyczące ich życia. 




Darując sobie przyjemność zjazdów na kolejnych kolejkach górskich, obraliśmy za cel amfiteatry, w których o określonych godzinach, można było obejrzeć popisy gibkich delfinów, pełnych wdzięku bieług, szelmowskich lwów morskich i ogromnych orek. 













Prawdę mówiąc orki zrobiły na nas największe wrażenie. Killer Whales jak nazywa się je w języku angielskim - są piękne, ale budzą nieziemski respekt. Patrząc na nie przez szybę ogromnego basenu, odczuwa się dziwny, niczym nie uzasadniony lęk, ale też zachwyt zarazem. 
Co za giganty!



W czasie ich pierwszego pokazu zdołaliśmy się przekonać, że ssaki te potrafią naprawdę dużo nachlapać na siedzącą nisko publiczność. Jakie szczęście, że zajęliśmy miejsca w połowie sektora. Ja byłam sucha i szczęśliwa, mój aparat był suchy i równie "szczęśliwy", nasze telefony na szczęście suche, nasze dzieci - suche i "nieszczęśliwe"... 

Orki rozumieją swoich opiekunów dzięki systemowi określonych znaków
Hmmm, łatwo się domyślić, że na kolejny pokaz, większość mojej rodziny pognała z euforią prosto do pierwszego rzędu.  
Po prostu - pysznie! 

Aby mimo wszystko zachować status suchej i szczęśliwej, wycofałam się stamtąd na bezpieczną pozycję już w połowie występu, natomiast Paweł, Pati i Tymek - ociekający wodą, uchachani od ucha do ucha, dołączyli do mnie po zakończonym pokazie. No, niech im będzie.


















Zobaczcie więcej zdjęć z San Antonio

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz