wtorek, 25 grudnia 2018

TIJUANA, MEKSYK

 San Diego - miejsce gdzie zaczęła się Kalifornia - podbiło nasze serca. Z pewnością plasuje się bardzo wysoko na liście miast, które odwiedziliśmy. Historia miesza się tu z nowoczesnością, architektura zachwyca przeróżnymi stylami i różnorodnymi klimatami, a egzotyczna roślinność dopełnia obrazu miasta otwartego, przyjaznego i  pro-ekologicznego.  


Jeszcze jednym atutem, z którego zdałam sobie sprawę już na etapie planowania było to, że San Diego leży niecałe 30 km. od... Meksyku!
Jakże przegapić taką okazję?!
Zaproponowałam zatem moim Podróżnikom krótką wycieczkę... Ot, tylko za płot... do Tijuany. 
No... Kolega-Mąż zachwycony nie był. Marudził na temat dokumentów, bezpieczeństwa i ryzyka. Ja natomiast przeczytałam chyba wszystko co mogłam znaleźć w internecie na interesujący mnie temat i oceniłam, że ryzyko tej wyprawy pozostaje na poziomie znikomym, jeśli nie zbacza się z utartych szlaków turystycznych i nie wpada na żadne "oryginalne" pomysły. 
Po wymianie argumentów - wyruszyliśmy.  

Do granicy w San Ysidro, bez problemu dojechaliśmy komunikacją miejską. Dalej wystarczyło po prostu przejść przez obrotowe bramki (w jedną stronę) - klamka zapadła!


 










Było Boże Narodzenie, więc meksykański strażnik ledwie rzucił okiem na nasze paszporty. Dla niego kolejny dzień w pracy, dla nas prawdziwy dreszczyk emocji.


USA - San Diego             (link do zdjecia)                MEKSYK - Tijuana



Przekroczyliśmy właśnie granicę amerykańsko-meksykańską - jedną z najbardziej strzeżonych i najbardziej niebezpiecznych granic na świecie. Oprócz wzniesionych tu wysokich murów, kolczastych drutów i siatek, zamontowanych kamer i czujników ruchu, granicy pilnuje także straż graniczna. Patrolowanie terenu przy pomocy samochodów, łodzi, helikopterów i dronów to za mało. Funkcjonariuszy państwowych wspiera... armia wolontariuszy - amerykańskich obywateli, którzy dobrowolnie i czynnie współpracują ze strażnikami przy ochronie szczelności granicy z Meksykiem.

Wszystko po to, aby zapobiec napływowi nielegalnych imigrantów.


Do tej pory, tylko o tym czytaliśmy, teraz widzieliśmy tę granicę na własne oczy. Gdy weszliśmy na terytorium Meksyku i spojrzeliśmy na ciągnącą się po horyzont kolejkę samochodów chcących wjechać do USA, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że dotarcie tu komunikacją miejską było zdecydowanie dobrym pomysłem. Przejście graniczne w San Ysidro uznawane jest bowiem za najruchliwsze przejście graniczne na świecie. Źródła podają, iż ponad 100 tysięcy osób przechodzi lub przejeżdża przez jego bramki każdego dnia. Na szczęście dla nas, pieszych nie było wielu.

Planowałam, że do pobliskiego centrum dojdziemy o własnych siłach, niemniej, miejsce w którym się znaleźliśmy nieco zbiło mnie z tropu... Wiedziałam, że mogę się spodziewać obrazka niczym z tureckiego bazaru, ale kontrast między światem jaki został za naszymi plecami, a tym, w którym właśnie przebywaliśmy, naprawdę uderzał. Na pierwszy plan wysuwały się rozpoczęte lub nie dokończone budowy, połamane krawężniki, popękane drogi, gdzieniegdzie jakieś porwane płoty i obdarte szopy. Częściowo wyblakłe napisy na podniszczonych budynkach reklamowały świadczone w nich usługi. 
I taksówki! Cała masa taksówek, których kierowcy zatrzymywali się i oferowali szybkie i tanie przemieszczenie do celu. 
Ponieważ Paweł od początku wycieczki zdradzał duże objawy niczym nie uzasadnionego niepokoju - skorzystaliśmy z rekomendowanej w wielu źródłach Taxi Libre i po kilu minutach znaleźliśmy się na Avenida Revolucion - głównej ulicy turystycznego centrum.  




Z uwagi na święta, nie było tam wielkiego ruchu. Mogliśmy spokojnie pospacerować i przyjrzeć się bulwarowi, który niegdyś tętnił życiem.
Również tutaj trudno było się oprzeć wrażeniu teleportacji między światami, dosłownie jak byśmy przeszli na drugą stronę lustra... 
Z harmonijnie uporządkowanego, symetrycznego i wielkomiejskiego San Diego do zaniedbanego, wręcz zniszczonego, dekadencyjnego organizmu, w którym ludzie usiłują prowadzić normalne życie.
Wiedzieliśmy, że Tijuana przez ostatnich kilka lat nie cieszyła się dobrą opinią. Walki o wpływy lokalnych karteli narkotykowych bardzo dotknęły mieszkańców. Był czas gdy trup ścielił się tu gęsto, a porwania dla okupu stanowiły zwykłą codzienność. W ciągu ostatniej dekady roczne dochody z turystyki spadły ponoć o 90%.
Idąc Aleją Rewolucji patrzyliśmy na przykłady takiego stanu rzeczy. Sklepy, hotele, restauracje czy lokale usługowe najlepsze czasy mają już za sobą. Smucą pokruszone elewacje, połamane elementy fasad, zakratowane okna, czasami ślady po pożarach. 
Lokalni artyści starają się jak mogą, aby chociaż trochę ożywić ten ponury wizerunek.
 

I chociaż w ostatnim czasie w Tijuanie zrobiło się znacznie spokojniej (głównie dzięki rozbiciu karteli narkotykowych), to i tak po ulicach jeździło wiele policyjnych wozów patrolowych. 

 
Na mnie wpływało to uspokajająco, ale Paweł miał o sytuacji totalnie odmienne zdanie. Marudził, że chce wracać, a jego twarz przybierała pomału odcień bieli... 




 
























Głównie z uwagi na niego, ale też kapryśną w tym dniu pogodę, czas spędzony w centrum ograniczyliśmy do minimum. Ledwie zdążyłam wejść z Pati do jednego z barwnych sklepów z pamiątkami, gdy kolega małżonek zatrzymał taksówkę i już negocjował cenę dowozu do następnego punktu programu - tak, aby ten program jak najszybciej zrealizować i czym prędzej wracać! 
A celem była plaża, konkretnie - mur na plaży. Bardzo chciałam go zobaczyć.

 
 






 Uprzedzę myśl każdego patrzącego na ten mur w oceanie - tego nie da się tak po prostu opłynąć :))) Ani pod, ani nad...

 





Po upływie godziny, przyjechał po nas ten sam taksówkarz, z którym tu dotarliśmy. Wcześniej wszelkimi sposobami tłumaczyliśmy i rysowaliśmy mu o co nam chodzi, podczas gdy gość z rozbrajającym uśmiechem powtarzał: "- No comprende :)". Ale w końcu zrozumiał. Stawił się punktualnie i odwiózł nas do granicy.





Wbrew relacjom wszystkich, którzy wracali do USA przejściem dla pieszych, my nie staliśmy w żadnej, nawet najmniejszej kolejce. Ale w końcu było Boże Narodzenie. Kontroler amerykański z uśmiechem na ustach wziął od nas paszporty i z żywym zainteresowaniem je przestudiował, gdyż akurat polskie - widział pierwszy raz w życiu. Towarzyszący mu uzbrojony "asystent" również z ciekawością rzucił okiem na nasze dokumenty. Kilka pytań - również do dzieci, kilka odpowiedzi, brak zastrzeżeń ze strony komputera i "Welcome back to the United States!" 
Gdy ponownie znaleźliśmy się na stacji San Ysidro, Pawłowi zaczęły pomału wracać kolorki na twarzy. I oddychał już głębiej... ;)
Krótko i dla niektórych nerwowo, ale Tijuanę odhaczyliśmy :)
Zobaczcie jak tam było

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz