poniedziałek, 31 grudnia 2018

LOS ANGELES

Około południa pożegnaliśmy na dobre San Diego i wyruszyliśmy na północ, aby dotrzeć do największego miasta Kalifornii, jakim jest Los Angeles. 


Aby urozmaicić sobie czas, zrezygnowaliśmy z podróży autostradą, przez co mieliśmy okazję pooglądać wiele mniejszych kurortów ciągnących się wzdłuż Pacyfiku - między San Diego a Los Angeles. 
Na krótką przerwę zatrzymaliśmy się gdzieś na wysokości Laguna Beach - na tej właśnie plaży.

Nie mieliśmy powodu, aby śpieszyć się gdziekolwiek, stąd na południowy skrawek Miasta Aniołów, konkretnie na Long Beach, dotarliśmy późnym popołudniem. Był tylko jeden pretekst, dla którego tam się znaleźliśmy: imponujący, dostojny, wprost przepiękny - brytyjski liniowiec Queen Mary. Udało mi się go sfotografować dosłownie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. 

Nie mogłam się napatrzeć! Uwielbiam ducha dawnych czasów, a ten statek niewątpliwie jest świadectwem elegancji i luksusu jaki towarzyszył niegdyś jego najznamienitszym gościom. 
Queen Mary - Zdobywczyni Błękitnej Wstęgi Atlantyku, pływała kiedyś na linii Southampton - Nowy Jork. 
Podczas 31 lat służby przewiozła ponad dwa miliony pasażerów. Była ulubionym liniowcem takich sław jak Fred Astaire, Greta Garbo, Marlena Dietrich czy Elisabeth Taylor.  Gościła w swoich pomieszczeniach Eleanor Roosevelt, Królową Matkę Elżbietę, króla Edwarda VIII, generała Dwighta Eisenhowera i brytyjskich premierów m.in. sir Winstona Churchilla. 
Podczas II wojny światowej wykorzystywana była do transportu wojska, przy czym odpowiednio przystosowana i uzbrojona mogła pływać samodzielnie, bez eskorty okrętów wojennych. Podczas jednego z takich rejsów przewiozła na swoich pokładach ponad 16.000 ludzi, co do dziś pozostaje rekordem świata. 

Queen Mary wielokrotnie grała w filmach - uchodziła za "Titanica", uczestniczyła w Tragedii "Posejdona".
Pływała szczęśliwie do 1967 r. 

Dzisiaj pełni rolę nie tylko muzeum, w którym powiew luksusu można poczuć zwiedzając wytworne kajuty i oglądając wystawy poświęcone legendarnym postaciom, które gościły na statku. Jeśli ma się trochę gotówki na zbyciu, a w głowie odrobinę szaleństwa, można samemu zatrzymać się w jednej z hotelowych kajut na tym fantastycznym transatlantyku.

A teraz samo Los Angeles!  Miasto, którego nikt nam nie polecał...
Jak zapewne się domyślacie, nie daliśmy wiary malkontentom i postanowiliśmy sami zmierzyć się z tym ogromnym, osławionym kolosem. 

Z Long Beach musieliśmy dotrzeć do Hollywood, gdyż właśnie tam czekał na nas zarezerwowany wcześniej apartament. Nawet w ciemności jaka już była na dworze, cały czas mogliśmy doskonale obserwować labirynt autostrad, jakimi przyszło nam się poruszać. One pokrywają całe miasto. To istna pajęczyna dróg. Bez nawigacji nie mielibyśmy szans!

Mimo późnej pory, przedzieraliśmy się przez ten gąszcz w korkach - blisko 2 godziny. Po całym dniu wszyscy byli już bardzo zmęczeni. Naprawdę liczyliśmy minuty do celu. 
W końcu dotarliśmy..., ale coś było nie tak. Adres się zgadzał, wygląd domu - wcale. Szybkie sprawdzenie danych w nawigacji i...  miny nam zrzedły.
Musicie pamiętać, że trudno mówić o Los Angeles jako o jednym zwartym mieście, nawet jeśli bardzo dużym. To wielki metropolitalny organizm, składający się z wielu, miast, dzielnic i osiedli. I jak to często bywa, wiele miast ma ulice o takich samych nazwach. Nie jednemu psu Burek... 
My, pozostając cały czas w aglomeracji Los Angeles, wylądowaliśmy gdzieś na południu Pasadeny... Nie było innego wyjścia jak ustawić dokładnie prawidłowy adres i ponownie ruszyć w drogę... Na szczęście - tylko pół godziny jazdy.

Wiele czasu na sen nie mieliśmy. Ranek zastał nas w drodze do miejsca, o którym dzieci marzyły od początku naszej wyprawy. A był to:
 Najszczęśliwsze Miejsce na Ziemi - jak głosi reklama.

Założony przez Walta Disneya w 1955 r. w Anaheim, w Kalifornii, pierwszy park rozrywki, miał być w zamyśle jego twórcy magicznym miejscem dla całych rodzin, gdzie mogły spotkać swoje ulubione bajkowe postacie z kreskówek. Marzenie to spełniło się w pełni przekraczając granice wyobraźni amerykańskiego producenta co do popularności przedsięwzięcia. 
Ocenia się, że każdego roku Disneyland odwiedza ok. 18 mln osób!!! Taka statystyka wskazuje, że miejsce jak nic, magiczne być musi! Z tym większym entuzjazmem przekroczyliśmy bramy parku.  


Po chwili pierwszego oszołomienia, ruszyliśmy na podbój dziecięcych marzeń. Jak słusznie podejrzewaliśmy, pobyt w miejscu takim jak to, wymaga dobrego przygotowania technicznego i logistycznego. Rezerwując bilety do parku, doposażyliśmy je w tzw. opcję FastPASS uruchamianą za pomocą aplikacji w telefonie. Jeśli kiedykolwiek będziecie planować wycieczkę do Disneylandu - bardzo to polecamy. Przy tłumach ludzi, jakie wespół z nami się tam bawiły, FastPASS umożliwiał zabukowanie w systemie resortu określonej atrakcji na konkretną godzinę. Co dwie godziny można było rezerwować kolejną zabawę. Naturalnie czekania we wszystkich kolejkach nam to nie zaoszczędziło, ale szalenie skróciło czas dostania się na największe i najpopularniejsze aktywności. Dodatkowo, FastPASS zapewnił bezpłatne pobranie na telefon wszystkich zdjęć zrobionych w parku przez disneyowskich fotografów. Bardzo fajna sprawa. 

















W parku spędziliśmy cały dzień. Doświadczaliśmy nieziemskich przeżyć we fantastycznych krainach. Przyznam, że spośród wszystkich parków, jakie mieliśmy okazję odwiedzić do tej pory w Europie, na piedestale długo pozostawał holenderski Efteling. Od dnia naszej wizyty w Disneylandzie - zdecydowanie ten ostatni przejął prowadzenie. 








Wszystko, absolutnie wszystko jest tam doskonale pomyślane i genialnie zorganizowane. Każda kolejna atrakcja zaskakiwała nas kapitalnym pomysłem, rewelacyjną jakością wykonania i nadzwyczajnymi doznaniami jakie zapewniała. Nawet czas oczekiwania zbytnio się nie dłużył, bo już tylko same pomieszczenia przeznaczone dla długaśnych kolejek są wykreowane tematycznie i tak wyposażone w najprzeróżniejsze rekwizyty, że z dużym zainteresowaniem podziwia się je same w sobie. Ja byłam zachwycona!

Dzieło Disneya naprawdę musi coś w sobie mieć. 
Być może magnesem jest doskonała zabawa na najwyższym poziomie, być może to część amerykańskiej kultury, ale do parku, nad którym góruje znany na całym świecie symbol - zamek Śpiącej Królewny - ściągają wszyscy. 
Wokół nas obserwowaliśmy nie tylko rodziny z dziećmi - co było akurat najbardziej oczywiste. Od singli, nastolatków, młodzieży, przez zakochane pary, rodziny z dorosłymi już pociechami, starsze małżeństwa, dziadków z wnuczkami, a na starszych, schorowanych osobach NA WÓZKACH INWALIDZKICH skończywszy - wszyscy chcieli wrócić do wspomnień z dzieciństwa. Zjawisko absolutnie fenomenalne!

Byliśmy zorganizowani tak, aby w parku przetrwać do jego zamknięcia, czyli do północy!!! Zabawa o zmroku też dawała dużo frajdy, bo oświetlenie Disneylandu to atrakcja sama w sobie.








Ostatnią atrakcję zaliczyliśmy pół godziny przed północą. Nie wyjechaliśmy jeszcze z parkingu, gdy przepełnione wrażeniami dzieciaki utraciły kontakt ze światem :)) Ale to był niezwykły dzień! I co najprzyjemniejsze, dopiero PIERWSZY wykorzystany z dwudniowego biletu!

Następnego dnia musieliśmy się wyspać i trochę odpocząć. Miało być lekko, przyjemnie, relaksacyjnie. No i w zasadzie, według mnie, tak właśnie było..., trochę :) 
Los Angeles oferuje tak wielką różnorodność miejsc godnych uwagi, że trudno się zdecydować co wybrać. 
Jadąc Hollywood Boulevard, która jest wpisana do rejestru zabytków i skupia większość wartych uwagi atrakcji turystycznych, obiecaliśmy sobie, że wrócimy tam wieczorem. Na początek bowiem, obraliśmy kierunek na Beverly Hills, aby rzucić okiem na znaną z wielu filmów, rozpalającą wyobraźnię turystów, najdroższą ulicę świata - Rodeo Drive











Luksus i elegancja - to pojęcia najlepiej oddające sklepy działające na tej ekskluzywnej alei. Wyróżniają ją wyrafinowane wystawy sklepowe, ekstrawaganckie niekiedy wnętrza czy nietuzinkowe elementy architektoniczne, jak klamki w kształcie węży u Roberto Cavalli czy złote pumy na dachu Cartiera. 
Nawet baczny obserwator nie dostrzeże cen przy wystawionych w witrynach towarach. Nie ma ich, bo zapewne dla kupujących tu osób - nie mają żadnego znaczenia. 



Pooglądajcie  gdzie robiła zakupy Pretty Woman :)

Podczas spaceru po Rodeo Drive nie spotkaliśmy nikogo sławnego, za to sławne z pewnością nazwiska czekały na nas w uniwersyteckim Armand Hammer Museum of Art and Cultural Center.
Ogromne muzeum sztuki zainteresowało mnie z powodu jednej tylko sali (sali nr 5) z klasyczną kolekcją malarstwa. Pół godziny raptem, zabrało nam spotkanie m.in. z Van Goghem, Rembrandtem czy Monetem, ale było warto. 
Zainteresowanych zapraszam do sali nr 5


Ciekawostka: dosłownie kilka kroków od muzeum leży niepozorny cmentarz, na którym pochowano Marilyn Monroe.




Nadszedł czas na posiłek i popołudniowy relaks. Jakie inne miejsce nadawałoby się do tego celu bardziej niż... plaża! Dzieci aż skakały z radości. Plaża w grudniu? Po prostu pysznie! Ruszyliśmy do Santa Monica.

 




Na plaży zjedliśmy obiad i spędziliśmy kilka słonecznych, leniwych godzin. Pomimo moich protestów, dzieci beztrosko ukąpały się w wodzie po kolana, po czym opiaszczyły do pasa. Nieważne co będzie potem, żyjmy chwilą! 

















Gdy dzieci hasały, Paweł zregenerował się drzemką na kocyku, a ja - robiąc zdjęcia okolicy. Późniejszy spacer po zabytkowym molo Santa Monica Pier, pozwolił nam dotrzeć w miejsce, w którym kończy się historyczna Droga-Matka - słynna "Route 66" - trasa łącząca Chicago z Los Angeles.



Znaczenie tej drogi w kulturze amerykańskiej podkreśla wiele książek, filmów i utworów muzycznych. Do legendy Route 66 nawiązuje chociażby animowana produkcja "Auta" z 2006 r. 





Niestety, w 1985 r. ta stara magistrala została oficjalnie skreślona z listy autostrad krajowych, gdyż nie odpowiadała już współczesnym wymogom. Zastąpiono ją nowoczesną drogą międzystanową Interstate 40.
Ciekawe jak Amerykanie zakwalifikowaliby wiele odcinków poniemieckich jeszcze dróg funkcjonujących w Polsce np. na Pomorzu ;)




Na plaży Santa Monica pożegnaliśmy zachodzące słońce i... nie uwierzycie - pojechaliśmy do muzeum.


Getty Center - przepięknie położony wysoko nad miastem kompleks, skupiający nie tylko muzeum sztuki, ale również instytut badawczy jej konserwacji, ufundowany został przez miliardera, magnata naftowego, kolekcjonera - J. Paula Getty'ego. Miejsce absolutnie fenomenalne!

Getty Center - tak wygląda za dnia
My byliśmy tam wieczorem

















W swoich zbiorach posiada jedną z najcenniejszych kolekcji malarstwa europejskiego oraz wyjątkową kolekcję francuskich mebli i elementów wyposażenia wnętrz. Niektóre prosto z Luwru! F A N T A S T Y C Z N E !!!

Miłośnicy Van Gogha wiedzą, że to jedno z jego najsławniejszych dzieł





Pomimo późnej pory i niewybrednych komentarzy Kolegi Męża, udało mi się nakłonić Podróżników do jeszcze jednego, naprawdę krótkiego, wieczornego spacerku po fragmencie najbardziej kultowej ulicy Hollywood (tam, gdzie obiecaliśmy sobie wrócić) - po Alei Sław.

Pierwszą gwiazdę, położono tam w 1960 r. Dzisiaj na Hollywood Boulevard jest ich ok. 2,5 tysiąca. Wykonane z różowej terakoty i obramowane mosiężną listwą, symbole sławy przyciągają wzrok turystów, poszukujących znanych nazwisk.







Idąc Walk of Fame wypatrywaliśmy jednak nie tylko nazwisk celebrytów. Naszym celem był Chiński Teatr. Podobno być w Hollywood i nie widzieć tego teatru, to jak być w Chinach i nie widzieć największego muru na świecie.

Budynek wybudowany przez niejakiego Sida Graumanna, spełniał marzenie autora o baśniowym pałacu filmowym. Jego otwarcie w 1927 r. ściągnęło rekordową publiczność, czym przeszło do historii kinematografii. 
Do dziś na odbywających się tu premierach, można spotkać znane postacie. Co interesujące, na dziedzińcu teatru, o historii kina przypominają liczne odciski dłoni, stóp, pięści, włosów czy nawet kopyt bohaterów popularnych produkcji filmowych. 

A tu Walk of Fame i gwiazdy, które my znaleźliśmy 

Po poznaniu rozrywkowo-kulturalnego skrawka Los Angeles, przyszedł czas na drugi dzień w Disneylandzie - w drugim z dwóch ogromnych obszarów jakie się w nim znajdują. 


Disney California Adventure - to nowsza część kompleksu dedykowana historii i kulturze Kalifornii. Zabawa w tym parku pochłonęła nas bez reszty, zaskakując jeszcze większymi niespodziankami i jeszcze bardziej efektownymi atrakcjami. Uwierzcie, że to naprawdę nie jest zwykłe Wesołe Miasteczko, nawet jeśli bardzo duże. 

Pomijając Diabelski Młyn czy imponujące roller coastery, wytwórnia Disneya zbudowała tam Chłodnicę Górską z filmu "Auta"! Byliśmy tym faktem chyba najbardziej oszołomieni i zachwyceni zarazem. 



















Te samochody, podobnie jak McQueen i Sally naprawdę się ścigały i pędziły z dziką prędkością. A my w środku! Obłęd!


A dalej kolejne hity.






Rzeczą, która zachwyciła mnie niebywale to fakt, że w parku każdy, nawet najmniejszy szczegół, jest perfekcyjnie pomyślany i dopracowany, a gdzie nie spojrzeć - bogactwo zdobień i detali musi zaimponować najwybredniejszym scenografom. Nic tam nie jest zrobione na sztukę. Autentyczna Bajka! Takie rzeczy tylko w Disneylandzie!
Obejrzyjcie fragmenty naszej zabawy

Tak, właśnie w tym miejscu - na wzgórzach Hollywood przyszło nam pożegnać się z Południową Kalifornią. Stąd też życzyliśmy Wam Szczęśliwego Nowego Roku!





Po zwariowanej sesji z Hollywood Sign, zjechaliśmy wąskimi drogami w dół zbocza, mijając zapewne domy co bogatszych i sławniejszych ludzi, i obraliśmy kierunek na nasze zaśnieżone Layton...




.... aby już następnego dnia - witać Nowy 2019 Rok na stoku!!!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz