GRUDZIEŃ 2018
Grudzień jak to grudzień - jest zimny, śniegowy i pomimo tego, że w Utah w większości bardzo słoneczny - mrozi nosy bez wyjątku. Na narty to wymarzona pogoda i faktycznie oddajemy się zimowemu szaleństwu niemal w każdy weekend. Niemniej, nie samymi nartami człowiek żyje.
Grudzień jak to grudzień - jest zimny, śniegowy i pomimo tego, że w Utah w większości bardzo słoneczny - mrozi nosy bez wyjątku. Na narty to wymarzona pogoda i faktycznie oddajemy się zimowemu szaleństwu niemal w każdy weekend. Niemniej, nie samymi nartami człowiek żyje.
10 dni świątecznej przerwy szkolnej postanowiliśmy spędzić zupełnie inaczej niż dotychczas o tej porze roku, tym bardziej, że tylko 12 godzin jazdy samochodem dzieli nas od ciepłej, południowej Kalifornii - gdzie ponoć nigdy deszcz nie pada...
Nie było lepszej pory, aby to sprawdzić. Wyruszyliśmy mroźnym grudniowym rankiem. Opuszczając aglomerację Salt Lake City stopniowo traciliśmy z oczu zabudowania, aby dalsze mile przemierzać przez pustkowie: między ośnieżonymi górami a bezkresną pustynią. Zdarzało się, że nawigacja nakazywała jechać po prostu 400 mil prosto i milkła na godziny... Wierzcie, że na takich odcinkach naprawdę po drodze nie ma nic... O tankowaniu samochodu myśli się nawet przy połowie zawartości baku - na wszelki wypadek.
Jechaliśmy i jechaliśmy. Atrakcję stanowiły nieliczne mijane miasteczka. Na południu stanu, śnieg zaczął ustępować z gór. Wyraźnie zrobiło się cieplej. Krótki odcinek górzystej Arizony pozwolił nam na podziwianie widoków zarówno ze wzniesień jak i z imponujących parowów skalnych. Ku naszej radości, chmury wkrótce zaczęły znikać z horyzontu, a już na terenie Nevady niebo uśmiechnęło się do nas czystym błękitem. Oczy poczęliśmy cieszyć zupełnie innym krajobrazem, którego niewątpliwie najbardziej atrakcyjnym elementem były palmy! Ale egzotyka! Przenieśliśmy się do zupełnie innego świata!
Na obszarze stanowiącym prawie w całości pustynię stanu Nevada nie ma w zasadzie nic. Lśni tam tylko jedna gwiazda:
100 lat temu była to dolina porośnięta trawą i poprzecinana
strumieniami – oaza pośród piasków pustyni Mojave. Hiszpanie nazwali ją
Vegas co znaczy łąka i tak już pozostało. Gdy Nevadę od Meksyku przejęli Amerykanie nie zmieniono nazwy. Powstałe tu małe kolejowe miasteczko nie miałoby pewnie dużego znaczenia, gdyby
nie Wielki Kryzys i budowa zapory
Hoovera – największej wówczas elektrowni na świecie. Robotnikom po ciężkiej pracy potrzebna była rozrywka, dlatego Nevada zdecydowała się na przełomowy krok: w 1931 r. jako pierwszy stan zalegalizowała hazard.
Las Vegas rozkwitło. Hotele i kasyna zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, przyciągając do siebie wszystkich: ludzi żądnych rozrywki, marzycieli liczących na szybki i łatwy zysk, życiowych wykolejeńców oraz gwiazdy show-biznesu. Nic dziwnego, iż ogromny potencjał tego miejsca dostrzegli także bardzo wcześnie mafijni bossowie. Ich listę otwiera żydowski
gangster Bugsy Siegel, który w 1946 r. wybudował tu hotel i kasyno
„Flamingo”. Po nim interes przejął Meyer Lansky (a właściwie Majer Suchowliński) - Żyd
polskiego pochodzenia, który szybko stał się
ikoną amerykańskiego świata przestępczego.
Od końca II wojny światowej Las Vegas miało już opinię niekwestionowanej, światowej stolicy rozrywki i hazardu, gdzie prym wiedli gangsterzy, oszuści i prostytutki. Podczas gdy w kasynach przy jednym stole bawili się mafiozi z gwiazdami takiego formatu jak Frank Sinatra, Barbara Streisand, Dean Martin czy Nat King Cole, na pustynnych przedmieściach często słychać było strzały mafijnych egzekucji. Nikogo to jednak nie zniechęcało. Paradoksalnie, fatalna sława pomagała jeszcze bardziej w promocji tego wyzutego z jakichkolwiek ograniczeń miejsca na ziemi. Vegas było bogate, niebezpieczne i przeklęte, mawiano - "Słoneczne miejsce dla ludzi z cienia".
W 1969 r. pojawił się tam Elvis Presley, aby regularnie koncertować w hotelu-kasynie "International". W ciągu ośmiu lat dał ponoć 800 koncertów inkasując ponad 100 mln. dolarów!!! Jego występy zapoczątkowały nowy etap rozwoju miasta – hotele stały się miejscem nie
tylko hazardu, ale też totalnej zabawy. Stoły z ruletką, koncerty
gwiazd, pokazy magików i akrobatów przyciągały miliony widzów.
W latach '70 i '80 miasto zaczęło się trochę cywilizować, gdyż amerykański pilot, konstruktor i
miliarder - sławny Howard Hughes (filmowy "Aviator") miał wizję oczyszczenia Las Vegas z kurzu i krwi, chciał nadać miastu nowy wizerunek, pełen klasy i elegancji. Wydał na to 300 milionów dolarów, wykupując
hotel po hotelu i kasyno po kasynie z rąk mafijnego Syndykatu. Ambicje i jak się okazało efekty były ogromne.
Do miasta zjeżdżało jeszcze więcej gwiazd światowego formatu, a
hotele i kasyna zaczęły się przekształcać w megaresorty, serwujące
rozrywkę dla każdego: od rodzin z dziećmi poprzez rasowych hazardzistów i
wojskowych rekrutów, oglądających z wypiekami na twarzy słynne
showgirls. Mafijnych bossów zastąpili właściciele globalnych korporacji
finansowych i hotelowych oraz biznesmeni, którzy już bez obaw spoglądali
w kierunku Miasta Grzechu. W światła Vegas wkroczyli Hiltonowie, właściciele Sheratona i Holiday. W 1989 r., otwarto wybudowany za 630 mln. dolarów hotel
"Mirage" z pozłacanym oknami i ponad trzema tysiącami pokoi! Dzisiaj 17 z 20 największych hoteli na świecie
znajduje się właśnie w Las Vegas.
Hazard jest tu nadal wszechobecny, ale oczywiście już pod nadzorem władz. Przychody hrabstwa, na którego terenie leży miasto, to dziesiątki miliardów dolarów, które rocznie zostawia tu ok. 40 milionów odwiedzających!
Czy sześciusettysięczne miasto jest w stanie pomieścić taką liczbę osób? Oczywiście! Biznesmeni i turyści mają tu do dyspozycji najwięcej pokoi hotelowych na świecie – ponad 150 tys. Nie do uwierzenia!
Nie mogliśmy ominąć tego osławionego przybytku rozrywki i najsłynniejszego miasta w Nevadzie.
Zatrzymaliśmy się w hotelu Tuscany Suites&Casino przy Flamingo Road, skąd tylko parę kroków dzieliło nas od Las
Vegas Boulvard, czyli po prostu The Strip.
Wiedziałam, że Vegas trudno porównać do jakiegokolwiek innego miasta, ale to, co zobaczyłam - wprowadziło mnie w stan osłupienia. Bajeczne hotele, tańczące fontanny, repliki najsłynniejszych na świecie budowli - zapierają dech w piersiach. Ich przepych, rozmach i pomysłowość są naprawdę imponujące.
Luksusowy "Caesar Palace",wzbudza podziw dzięki "żywcem przeniesionym" tam ze starożytnego Rzymu kolumnom, rzeźbom herosów i arenie Koloseum, gdzie odbywają się koncerty. Fani filmu "Kac Vegas" nie mogą przeoczyć tego miejsca.
Stojący w sąsiedztwie elegancki i dostojny "Bellagio" zachwyca fantastycznymi fontannami i toskańskimi wnętrzami, które w 2001 r. były świadkami głównych scen kręconego w nich filmu „Ocean’s Eleven”.
Po drugiej stronie ulicy - kolejne cudo nieograniczonej fantazji architektów: warta 760 milionów dolarów replika wieży Eiffla (w skali dwa do jednego) przy hotelu "Paris Las Vegas" - tak idealna, że znajduje uznanie samych paryżan.
Zjawiskiem absolutnie fenomenalnym, jak dla mnie, pozostaje hotel-kasyno "The Venetian" z repliką weneckiego Wielkiego Kanału przepasanego Mostem Rialto, ulokowanym obok Pałacem Dożów i górującą nad wszystkim dzwonnicą św. Marka. Przepiękne!
WULKAN PRZED "MIRAGE" |
Ale to jeszcze nic. Przed hotelem "Mirage" wybuchający o zmierzchu wulkan przyciąga codziennie setki gapiów.
"Excalibur" zaprasza na turniej rycerski do średniowiecznego zamku, a "Luksor" do staroegipskiej krypty Tutenchamona w ogromnej piramidzie.
Miniaturę nowojorskiego Manhattanu ze Statuą Wolności zobaczyć można naprzeciwko giganta MGM Grand - największego kompleksu wypoczynkowego w USA.
"EXCALIBUR" |
"NEW YORK NEW YORK" |
Nawet nie wiem jak oceniać ten cały melanż architektoniczny, gdyż kicz i blichtr mieszają się tam z prawdziwą sztuką i... paradoksalnie wzbudzają autentyczny podziw!
Miasto oferuje każdy możliwy rodzaj rozrywki. Wszechobecne kasyna są otwarte o każdej porze dnia i nocy, aby tylko skusić przechodniów do wejścia, a można tam wejść prosto z ulicy - drzwi w ogóle nie są zamykane. Jeżdżące, latające i śpiewające reklamy obwieszczają występy największych gwiazd i akrobatyczne popisy artystów słynnego „Cirque du Solei”.
Fantazyjne drinki alkoholowe sprzedawane są na każdym kroku, a zapach "ziółek" poczuć można praktycznie wszędzie. Całości dopełniają wielkie limuzyny, "piękności w piórach" zapraszające na show do nocnych klubów, roznegliżowani "przystojniacy" pozujący do fotek z rozentuzjazmowanymi turystykami, kaplice oferujące ślub "od ręki" (również kaplice „drive thru”, w których
państwo młodzi przysięgają sobie wierność małżeńską bez wysiadania z
auta) i lokale dla kochających inaczej. Jednym słowem - czego dusza zapragnie!
Gdy zapada zmrok, Las Vegas ukazuje się w zupełnie nowej szacie. Właściwie zmienia się nie do poznania. Czy potraficie sobie wyobrazić, że The Strip to najjaśniejsze miejsce na Ziemi?! Widać je nawet z kosmosu! Miliony neonów rozświetlają czerń nocy, podkreślając fantazyjne kształty hotelowych kolosów. Efekt jest zniewalający!
Zewsząd słychać muzykę, brzęk żetonów i automatów do gry, a powietrze przepełnia upajający zapach zalegalizowanego szaleństwa. Jak tu się nie bawić?!
Skuszeni magią najmniej świętego ze wszystkich miast, mieliśmy już wybrać sobie automacik do gry, aby coś wygrać oczywiście, ale dyskretnie zwrócono nam uwagę, że dzieci nie mogą przebywać w kasynie...
No i szansa na spotkanie sławnej gwiazdy przepadła, he, he,he... Ale jak nie w kasynie, to może tam, gdzie gwiazdy można spotkać na pewno.
Przygotowaliśmy się odpowiednio do okazji i ruszyliśmy na imprezkę do celebrytów z najwyższej półki.
Jak już wcześniej wspomniałam, przyczynkiem do rozwoju Las Vegas była budowa Zapory Hoovera. Powstałą w latach 30-tych XX w. ogromną budowlę uznawano w tamtym czasie za cud hydrotechniki i największą elektrownię wodną na świecie. Do jej wzniesienia użyto tyle betonu, ile potrzebne byłoby do wybudowania drogi o szerokości blisko 5 m. z San Francisco do Nowego Jorku! Do dzisiaj jest to strategiczny obiekt dla Amerykanów, który przyciąga przy okazji rzesze turystów. A, że położony jest zaledwie rzut beretem od Vegas - wyruszyliśmy tam niezwłocznie!
Na miejscu, zobaczyliśmy coś naprawdę niewiarygodnego!
Zapora, spiętrza rzekę Kolorado w Czarnym Kanionie, na granicy stanów Nevady i Arizony. Na dwóch z czterech potężnych wież elektrowni umieszczone są zegary, które pokazują aktualny czas w każdym stanie.
Z jednej strony roztacza się cudowna panorama na jezioro Mead, z drugiej - robi się słabo spoglądając w dół betonowego leja. Zapora ma bowiem ponad 220 m. wysokości! Zbudowano ją w ciągu 4 lat, ale przedsięwzięcie to pochłonęło dziesiątki ofiar...
Jeśli chcecie poznać szczegóły powstania jednego z największych arcydzieł inżynierii hydrotechnicznych zachęcam do lektury tego artykułu:
Zdjęcie,
które widzicie obok, nie byłoby możliwe do wykonania gdyby nie otwarty w
2010 r. Memorial Bridge czyli most upamiętniajacy dwie osoby: byłego
gubernatora Nevady - Mike'a O'Callaghana oraz amerykańskiego zawodnika
NFL Pata Tillmana, który po zaciągnięciu się do armii zginął w
Afganistanie w 2004 r.
Ruszyliśmy na południe. Zanim jednak powitała nas bajeczna Kalifornia, musieliśmy pokonać spory dystans -
przez pustynię oczywiście...
Miasto znane z piaszczystych plaż, świecącego przez cały rok słońca, powietrza wolnego od smogu i "przestronności" jakiej może pozazdrościć sąsiednie Los Angeles, San Diego często określane jest jako "America's Finest City" (Najlepsze Miasto Ameryki).
Już następnego dnia, mieliśmy się o tym przekonać.
Jako pierwszy punkt na liście atrakcji godnych zobaczenia, odwiedziliśmy położony w centrum - Balboa Park.
Już sam wjazd do niego obiecywał gratkę ogrodniczo-architektoniczną.
Już sam wjazd do niego obiecywał gratkę ogrodniczo-architektoniczną.
Powstały w 1915 r., z okazji wystawy jaką miasto organizowało z powodu otwarcia Kanału Panamskiego, ogromny, przestronny park zachwyca bujną roślinnością - dla nas iście egzotyczną. Liczne budynki okazałych domów, bogatych muzeów czy teatrów łączą w sobie styl kolonialny z hiszpańskim barokiem i rokoko.
Szczególną uwagę zwracają fasady z przepysznymi ornamentami, a nieprzebrana ilość bajecznych łuków i dekoracyjnych arkad zaprasza do romantycznych spacerów.
Z podziwem patrzyliśmy na Botanical Building i staw z liliami przed nim. I to w grudniu! Coś niemożliwego!
Zakątkiem niezwykle klimatycznym w Balboa Parku pozostaje "Spanish Village" (Wioska Hiszpańska) - kolorowa, artystyczna mekka miłośników sztuki, gdzie lokalni artyści prowadzą swoje studia-warsztaty i gdzie wyrabiają i sprzedają swoje wyroby: rzeźby, obrazy, biżuterię i inne rękodzieło.
Naprawdę cudnie tam! A dodatkowo, wszędzie towarzyszył nam świąteczny nastrój!
Mimo większości dnia spędzonego w tym czarującym ogrodzie, nie udało nam się obejrzeć wszystkich jego zakamarków, ani wejść do słynnego na całym świecie ZOO. Odwiedziliśmy za to dwa z 17 muzeów tam się znajdujących: San Diego Museum of Art oraz mniejsze Timken Museum of Art, chociaż do tego ostatniego wróciliśmy później.
Oba muzea - absolutnie godne polecenia - wystawiają dzieła wybitnych artystów hiszpańskich z okresu baroku takich jak El Greco, Velazquez czy Murillo, ale również płótna sygnowane ręką innych najznamienitszych europejskich mistrzów pędzla, takich jak Rembrandt czy Rubens.
Jeśli nie przepadacie za sztuką, zwłaszcza malarstwa nie darzycie sympatią - nie namawiam do obejrzenia poniższych galerii.
Jeśli jednak fascynują Was minione czasy uwiecznione w pięknie starych arcydzieł - zapraszam na ucztę duchową :)
Czy wiecie, że San Diego nazywane jest "miejscem narodzin Kalifornii"? Brzmi ciekawie, dlatego zaintrygowani tym faktem postanowiliśmy udać się do kolebki jednego z pierwszych osiedli zachodniej cywilizacji.
Dzisiejsze historyczne Stare Miasto (Old Town) było niegdyś osadą powstałą wokół jednej z 21 franciszkańskich misji katolickich założonych w Kalifornii przez hiszpańskich mnichów w XVII i XVIII w. W tamtym czasie tereny te należały do Hiszpanii, następnie przeszły pod panowanie Meksyku, a niebawem (w 1848 r.) z całą Kalifornią zostały przyłączone do USA (wskutek wojny amerykańsko-meksykańskiej o Teksas).
Większość zabudowań starej osady odbudowano na podstawie historycznych zapisów. Pozostało tylko kilka oryginalnych budynków, które wzmocniono i odnowiono w trakcie prac konserwatorskich. Ale pomysłowość i rozmach Amerykanów są niedoścignione. Szczerze - jest to najlepszy skansen w jakim kiedykolwiek gościłam.
Wędrowaliśmy uliczkami miasteczka jakie dotychczas znaliśmy z klasycznych westernów. Mijaliśmy domy i budynki będące XIX-wiecznymi rekonstrukcjami nie tylko obiektów użyteczności publicznych, ale i zwykłych domostw pierwszych zachodnich osadników.
We wnętrzach umiejscowiono mini-muzea, sklepy z pamiątkami i restauracje. Można tam zatem w pełni doświadczyć minionej epoki rodem ze starego "dzikiego zachodu", uraczyć się pysznym meksykańskim jedzeniem, obejrzeć występy "mariachi" i nabyć pięknie zdobione wyroby rękodzielnicze.
Wszystko jest tu niesamowicie atrakcyjne, zaskakujące i kolorowe. Fenomenalne!
Obejrzyjcie całą rekonstrukcję Old Town
Poznawszy historię, wyruszyliśmy odkryć współczesne oblicze San Diego. Chcąc poczuć klimat dużej, nowoczesnej i jednej z najbogatszych aglomeracji USA, udaliśmy się na biegnącą wzdłuż zatoki San Diego imponującą promenadę nadmorską - Embarcadero
Już z daleka widać było maszty całkiem sporej floty statków cumujących przy nabrzeżu. Wchodzą one w skład Muzeum Morskiego i naprawdę niezłe cacuszka można tam obejrzeć. Nas zachwyciła replika XVIII-wiecznej fregaty angielskiej HMS "Surprise" - której użyto do nakręcenia m.in. filmu "Piraci z Karaibów".
Równie imponujący wydał nam się żaglowiec "Star of India" zwodowany w 1863 r.! Pozostaje w doskonałej kondycji i... ponoć raz w roku wypływa jeszcze z portu!
Na południe od muzeum, oczom naszym ukazało się kolejne świadectwo historii - lotniskowiec USS "Midway" - jeden z najdłuższych lotniskowców amerykańskich.
Okręt brał udział m.in. w wojnie w Wietnamie oraz w operacji Pustynna Burza. Do 1955 r. był to najdłuższy statek na świecie.
Dzisiaj pełni rolę muzeum - na jego pokładzie stoi blisko 30 odnowionych samolotów. Kawał imponującego żelastwa!
Już sama możliwość zwiedzania lotniskowca stanowi gratkę, ale dopiero akcenty z czasów jego świetności dodają temu miejscu prawdziwej atmosfery.
Należą do nich nie tylko tablice upamiętniające nazwiska walczących, ale również rzeźby weteranów i słynny "Buziak".
Zdjęcie pocałunku marynarza i pielęgniarki, zostało zrobione przez jednego z reporterów po zakończeniu II wojny światowej, gdy większość amerykańskiej floty powróciła z Japonii do San Diego.
Fotografia ludzi, którzy przypadkowo spotkali się w tym dniu pierwszy raz, szybko stała się tak sławna, że miasto postanowiło umieścić na nabrzeżu niepowtarzalny pomnik - symbol powrotu do domu po okresie zawieruchy wojennej i nastania czasu pokoju.
Wędrowaliśmy dalej, chociaż niestety słońce chyliło się ku zachodowi. Czekał nas spacer by night...
Nie powiem - było czarująco. Światła promenady cudownie odbijały się w wodach zatoki, rozświetlonych równie pięknie blaskiem łodzi i bogatych jachtów cumujących w rozległej marinie.
Po pobraniu aplikacji uruchamiającej urządzenie, puściliśmy się w drogę powrotną. Z uwagi na fakt, że taką hulajnogę samodzielnie mogą prowadzić osoby przynajmniej trzynastoletnie, ja jechałam z Pati, a Paweł z Tymkiem. Nadmieniam, że słowo "jechałam" może nie do końca odzwierciedla sytuację. My po prostu pędziłyśmy! Czy wiecie, że ten mały pojazd osiąga prędkość 24 km. na godzinę?! Nie wiem, jak dojechałyśmy i kto de facto prowadził, ale po 5 minutach byłyśmy na parkingu. Część męska nadjechała zaraz po nas.
To był świetny wieczór i niesamowite miejsce. Postanowiliśmy wrócić tam jeszcze za dnia, aby w blasku słońca obejrzeć nabrzeże z jachtami i kupić pamiątki w portowej wioseczce handlowej (Seaport Village).
Zapraszam na Embarcadero z jego atrakcjami
Po drugiej stronie Zatoki San Diego leży półwysep Coronado, potocznie nazywany również wyspą - Coronado Island. Można się na nią dostać jadąc po wysokim, imponującym moście, który na pewnym odcinku załamuje się pod kątem niemalże 90 stopni!
https://www.sandiego.org/explore/things-to-do/beaches-bays/coronado.aspx |
Roztacza się z niego bajeczna panorama na miasto, zatokę i samą wyspę. Ze wschodniej jej strony, widok na San Diego jest także fantastyczny.
Prawdziwa sielanka jednak, to pobyt na zachodzie Coronado. Ikoną tego miejsca jest Hotel del Coronado - stary, wiktoriański kurort, zbudowany w całości z drewna w 1888 r., który przetrwał w niezmienionej postaci przez 130 lat!
Jest to absolutny fenomen na tych terenach, obfitujących - jak wiadomo - w huragany, pożary, trzęsienia ziemi, tsunami i czego tam natura nie ma jeszcze w zapasie...
Położony nad samym brzegiem Pacyfiku, z dostępem do piaszczystej plaży, hotel ma w sobie coś magicznego. Zachwyca architekturą, kolorystyką i duchem minionych czasów. W okresie swojej świetności gościł w swoich progach prezydentów, rodziny królewskie oraz gwiazdy show-businessu takie Rudolph Valentino, Charlie Chaplin, Clark Gable czy Mae West. To tutaj również w 1958 r. pojawiła się z ekipą filmową Marylin Monroe, aby nakręcić sceny do niezapomnianej komedii "Pół żartem, pół serio".
Autentyczną przyjemnością była wizyta w tym miejscu. Cały kompleks hotelowy jest niezwykle malowniczy, niezwykle klimatyczny, bardzo zadbany i baaardzo luksusowy. Właśnie pewnie dlatego od wielu dziesięcioleci, nieprzerwanie przyciąga do siebie licznych gości, posiadając jednocześnie - od 1977 r. status narodowego zabytku USA.
My spędziliśmy tam większość popołudnia. Udało nam się zobaczyć przepiękny zachód słońca i nacieszyć oczy świątecznymi dekoracjami hotelu.
Ponieważ w grudniu zmierzch dość wcześnie otula świat swoim płaszczem, kolejną ciekawą dzielnicę San Diego przyszło nam obejrzeć w świetle "gazowych latarni". Ale może właśnie w tym, tkwił największy urok tego miejsca.
"Gaslamp Quarter" nie cieszyła się kiedyś dobrą sławą. Będąc zapleczem ogromnego portu, oferowała powracającym na ląd marynarzom rozrywki, o jakie trudno na morzu.
Dzięki zapoczątkowanej w latach 70. ubiegłego wieku rewitalizacji położonych w centrum miasta starych, historycznych budynków, udało się ocalić wiele wiktoriańskich budowli. Mogliśmy je podziwiać w pełnej krasie. Kolorowo i świątecznie!
Obejrzyjcie!
Miejsce gdzie zaczęła się Kalifornia - podbiło nasze serca. Z pewnością plasuje się bardzo wysoko na liście miast, które odwiedziliśmy. Historia miesza się tu z nowoczesnością, architektura zachwyca przeróżnymi stylami i różnorodnymi klimatami, a egzotyczna roślinność dopełnia obrazu miasta otwartego, przyjaznego i pro-ekologicznego.
Jeszcze jednym atutem, z którego zdałam sobie sprawę już na etapie planowania było to, że San Diego leży niecałe 30 km. od... Meksyku!
Jakże przegapić taką okazję?!
Zaproponowałam zatem moim Podróżnikom krótką wycieczkę... Ot, tylko za płot... do Tijuany.
No... Kolega-Mąż zachwycony nie był. Marudził na temat dokumentów, bezpieczeństwa i ryzyka. Ja natomiast przeczytałam chyba wszystko co mogłam znaleźć w internecie na interesujący mnie temat i oceniłam, że ryzyko tej wyprawy pozostaje na poziomie znikomym, jeśli nie zbacza się z utartych szlaków turystycznych i nie wpada na żadne "oryginalne" pomysły.
Po wymianie argumentów - wyruszyliśmy.
Do granicy w San Ysidro, bez problemu dojechaliśmy komunikacją miejską. Dalej wystarczyło po prostu przejść przez obrotowe bramki (w jedną stronę) - klamka zapadła!
Było Boże Narodzenie, więc meksykański strażnik ledwie rzucił okiem na nasze paszporty. Dla niego kolejny dzień w pracy, dla nas prawdziwy dreszczyk emocji.
USA - San Diego (link do zdjecia) MEKSYK - Tijuana |
Przekroczyliśmy właśnie granicę amerykańsko-meksykańską - jedną z najbardziej strzeżonych i najbardziej niebezpiecznych granic na świecie. Oprócz wzniesionych tu wysokich murów, kolczastych drutów i siatek, zamontowanych kamer i czujników ruchu, granicy pilnuje także straż graniczna. Patrolowanie terenu przy pomocy samochodów, łodzi, helikopterów i dronów to za mało. Funkcjonariuszy państwowych wspiera... armia wolontariuszy - amerykańskich obywateli, którzy dobrowolnie i czynnie współpracują ze strażnikami przy ochronie szczelności granicy z Meksykiem.
Wszystko po to, aby zapobiec napływowi nielegalnych imigrantów.
Do tej pory, tylko o tym czytaliśmy, teraz widzieliśmy tę granicę na własne oczy. Gdy weszliśmy na terytorium Meksyku i spojrzeliśmy na ciągnącą się po horyzont kolejkę samochodów chcących wjechać do USA, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że dotarcie tu komunikacją miejską było zdecydowanie dobrym pomysłem. Przejście graniczne w San Ysidro uznawane jest bowiem za najruchliwsze przejście graniczne na świecie. Źródła podają, iż ponad 100 tysięcy osób przechodzi lub przejeżdża przez jego bramki każdego dnia. Na szczęście dla nas, pieszych nie było wielu.
Planowałam, że do pobliskiego centrum dojdziemy o własnych siłach, niemniej, miejsce w którym się znaleźliśmy nieco zbiło mnie z tropu... Wiedziałam, że mogę się spodziewać obrazka niczym z tureckiego bazaru, ale kontrast między światem jaki został za naszymi plecami, a tym, w którym właśnie przebywaliśmy, naprawdę uderzał. Na pierwszy plan wysuwały się rozpoczęte lub nie dokończone budowy, połamane krawężniki, popękane drogi, gdzieniegdzie jakieś porwane płoty i obdarte szopy. Częściowo wyblakłe napisy na podniszczonych budynkach reklamowały świadczone w nich usługi.
I taksówki! Cała masa taksówek, których kierowcy zatrzymywali się i oferowali szybkie i tanie przemieszczenie do celu.
Ponieważ Paweł od początku wycieczki zdradzał duże objawy niczym nie uzasadnionego niepokoju - skorzystaliśmy z rekomendowanej w wielu źródłach Taxi Libre i po kilu minutach znaleźliśmy się na Avenida Revolucion - głównej ulicy turystycznego centrum.
Z uwagi na święta, nie było tam wielkiego ruchu. Mogliśmy spokojnie pospacerować i przyjrzeć się bulwarowi, który niegdyś tętnił życiem.
Również tutaj trudno było się oprzeć wrażeniu teleportacji między światami, dosłownie jak byśmy przeszli na drugą stronę lustra...
Z harmonijnie uporządkowanego, symetrycznego i wielkomiejskiego San Diego do zaniedbanego, wręcz zniszczonego, dekadencyjnego organizmu, w którym ludzie usiłują prowadzić normalne życie.
Lokalni artyści starają się jak mogą, aby chociaż trochę ożywić ten ponury wizerunek.
I chociaż w ostatnim czasie w Tijuanie zrobiło się znacznie spokojniej (głównie dzięki rozbiciu karteli narkotykowych), to i tak po ulicach jeździło wiele policyjnych wozów patrolowych.
Na mnie wpływało to uspokajająco, ale Paweł miał o sytuacji totalnie odmienne zdanie. Marudził, że chce wracać, a jego twarz przybierała pomału odcień bieli...
Głównie z uwagi na niego, ale też kapryśną w tym dniu pogodę, czas spędzony w centrum ograniczyliśmy do minimum. Ledwie zdążyłam wejść z Pati do jednego z barwnych sklepów z pamiątkami, gdy kolega małżonek zatrzymał taksówkę i już negocjował cenę dowozu do następnego punktu programu - tak, aby ten program jak najszybciej zrealizować i czym prędzej wracać!
A celem była plaża, konkretnie - mur na plaży. Bardzo chciałam go zobaczyć.
Uprzedzę myśl każdego patrzącego na ten mur w oceanie - tego nie da się tak po prostu opłynąć :))) Ani pod, ani nad...
Po upływie godziny, przyjechał po nas ten sam taksówkarz, z którym tu dotarliśmy. Wcześniej wszelkimi sposobami tłumaczyliśmy i rysowaliśmy mu o co nam chodzi, podczas gdy gość z rozbrajającym uśmiechem powtarzał: "- No comprende :)". Ale w końcu zrozumiał. Stawił się punktualnie i odwiózł nas do granicy.
Wbrew relacjom wszystkich, którzy wracali do USA przejściem dla pieszych, my nie staliśmy w żadnej, nawet najmniejszej kolejce. Ale w końcu było Boże Narodzenie. Kontroler amerykański z uśmiechem na ustach wziął od nas paszporty i z żywym zainteresowaniem je przestudiował, gdyż akurat polskie - widział pierwszy raz w życiu. Towarzyszący mu uzbrojony "asystent" również z ciekawością rzucił okiem na nasze dokumenty. Kilka pytań - również do dzieci, kilka odpowiedzi, brak zastrzeżeń ze strony komputera i "Welcome back to the United States!"
Gdy ponownie znaleźliśmy się na stacji San Ysidro, Pawłowi zaczęły pomału wracać kolorki na twarzy. I oddychał już głębiej... ;)
Krótko i dla niektórych nerwowo, ale Tijuanę odhaczyliśmy :)
Zobaczcie jak tam było
Nadszedł czas aby, opuścić przepiękne San Diego i udać się w dalszą podróż. Na pożegnanie jednak, zafundowaliśmy sobie jeszcze wisienkę na torcie - spacer wzdłuż skalistego wybrzeża La Jolla Cove.
Ta położona na północ od San Diego dzielnica miasta, znana jest nie tylko z siedziby Uniwersytetu Kalifornijskiego, wielu instytutów naukowych i centrum finansowego. Ze swoimi eleganckimi rezydencjami, doskonałymi ponoć restauracjami, ekskluzywnymi butikami i plażami z przejrzystą, turkusową wodą pozostaje niemożliwie luksusowym i drogim kurortem. Mieszkańcy La Jolla posługują się odrębnym od reszty San Diego kodem pocztowym. Według amerykańskiego magazynu "Forbes" przeciętna cena domu z tym kodem to przeszło 1.5 mln. dolarów! No, ale nazwa zobowiązuje - La Jolla pochodzi bowiem od hiszpańskiego słowa "la joya" - klejnot.
Zerknijcie na cudowną faunę i florę zatoki La Jolla
Około południa pożegnaliśmy na dobre San Diego i wyruszyliśmy na północ, aby dotrzeć do największego miasta Kalifornii, jakim jest Los Angeles.
Aby urozmaicić sobie czas, zrezygnowaliśmy z podróży autostradą, przez co mieliśmy okazję pooglądać wiele mniejszych kurortów ciągnących się wzdłuż Pacyfiku - między San Diego a Los Angeles.
Na krótką przerwę zatrzymaliśmy się gdzieś na wysokości Laguna Beach - na tej właśnie plaży.
Nie mieliśmy powodu, aby śpieszyć się gdziekolwiek, stąd na południowy skrawek Miasta Aniołów, konkretnie na Long Beach, dotarliśmy późnym popołudniem. Był tylko jeden pretekst, dla którego tam się znaleźliśmy: imponujący, dostojny, wprost przepiękny - brytyjski liniowiec Queen Mary. Udało mi się go sfotografować dosłownie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.
Nie mogłam się napatrzeć! Uwielbiam ducha dawnych czasów, a ten statek niewątpliwie jest świadectwem elegancji i luksusu jaki towarzyszył niegdyś jego najznamienitszym gościom.
Queen Mary - Zdobywczyni Błękitnej Wstęgi Atlantyku, pływała kiedyś na linii Southampton - Nowy Jork.
Podczas 31 lat służby przewiozła ponad dwa miliony pasażerów. Była ulubionym liniowcem takich sław jak Fred Astaire, Greta Garbo, Marlena Dietrich czy Elisabeth Taylor. Gościła w swoich pomieszczeniach Eleanor Roosevelt, Królową Matkę Elżbietę, króla Edwarda VIII, generała Dwighta Eisenhowera i brytyjskich premierów m.in. sir Winstona Churchilla.
Podczas II wojny światowej wykorzystywana była do transportu wojska, przy czym odpowiednio przystosowana i uzbrojona mogła pływać samodzielnie, bez eskorty okrętów wojennych. Podczas jednego z takich rejsów przewiozła na swoich pokładach ponad 16.000 ludzi, co do dziś pozostaje rekordem świata.
Queen Mary wielokrotnie grała w filmach - uchodziła za "Titanica", uczestniczyła w Tragedii "Posejdona".
Pływała szczęśliwie do 1967 r.
Dzisiaj pełni rolę nie tylko muzeum, w którym powiew luksusu można poczuć zwiedzając wytworne kajuty i oglądając wystawy poświęcone legendarnym postaciom, które gościły na statku. Jeśli ma się trochę gotówki na zbyciu, a w głowie odrobinę szaleństwa, można samemu zatrzymać się w jednej z hotelowych kajut na tym fantastycznym transatlantyku.
A teraz Los Angeles! Miasto, którego nikt nam nie polecał...
Jak zapewne się domyślacie, nie daliśmy wiary malkontentom i postanowiliśmy sami zmierzyć się z tym ogromnym, osławionym kolosem.
Z Long Beach musieliśmy dotrzeć do Hollywood, gdyż właśnie tam czekał na nas zarezerwowany wcześniej apartament. Nawet w ciemności jaka już była na dworze, cały czas mogliśmy doskonale obserwować labirynt autostrad, jakimi przyszło nam się poruszać. One pokrywają całe miasto. To istna pajęczyna dróg. Bez nawigacji nie mielibyśmy szans!
Mimo późnej pory, przedzieraliśmy się przez ten gąszcz w korkach - blisko 2 godziny. Po całym dniu wszyscy byli już bardzo zmęczeni. Naprawdę liczyliśmy minuty do celu.
W końcu dotarliśmy..., ale coś było nie tak. Adres się zgadzał, wygląd domu - wcale. Szybkie sprawdzenie danych w nawigacji i... miny nam zrzedły.
Musicie pamiętać, że trudno mówić o Los Angeles jako o jednym zwartym mieście, nawet jeśli bardzo dużym. To wielki metropolitalny organizm, składający się z wielu, miast, dzielnic i osiedli. I jak to często bywa, wiele miast ma ulice o takich samych nazwach. Nie jednemu psu Burek...
My, pozostając cały czas w aglomeracji Los Angeles, wylądowaliśmy gdzieś na południu Pasadeny... Nie było innego wyjścia jak ustawić dokładnie prawidłowy adres i ponownie ruszyć w drogę... Na szczęście - tylko pół godziny jazdy.
Wiele czasu na sen nie mieliśmy. Ranek zastał nas w drodze do miejsca, o którym dzieci marzyły od początku naszej wyprawy. A był to:
Ostatnią atrakcję zaliczyliśmy pół godziny przed północą. Nie wyjechaliśmy jeszcze z parkingu, gdy przepełnione wrażeniami dzieciaki utraciły kontakt ze światem :)) Ale to był niezwykły dzień! I co najprzyjemniejsze, dopiero PIERWSZY wykorzystany z dwudniowego biletu!
Następnego dnia musieliśmy się wyspać i trochę odpocząć. Miało być lekko, przyjemnie, relaksacyjnie. No i w zasadzie, według mnie, tak właśnie było..., trochę :)
Los Angeles oferuje tak wielką różnorodność miejsc godnych uwagi, że trudno się zdecydować co wybrać.
Jadąc Hollywood Boulevard, która jest wpisana do rejestru zabytków i skupia większość wartych uwagi atrakcji turystycznych, obiecaliśmy sobie, że wrócimy tam wieczorem. Na początek bowiem, obraliśmy kierunek na Beverly Hills, aby rzucić okiem na znaną z wielu filmów, rozpalającą wyobraźnię turystów, najdroższą ulicę świata - Rodeo Drive.
Luksus i elegancja - to pojęcia najlepiej oddające sklepy działające na tej ekskluzywnej alei. Wyróżniają ją wyrafinowane wystawy sklepowe, ekstrawaganckie niekiedy wnętrza czy nietuzinkowe elementy architektoniczne, jak klamki w kształcie węży u Roberto Cavalli czy złote pumy na dachu Cartiera.
Nawet baczny obserwator nie dostrzeże cen przy wystawionych w witrynach towarach. Nie ma ich, bo zapewne dla kupujących tu osób - nie mają żadnego znaczenia.
Pooglądajcie gdzie robiła zakupy Pretty Woman :)
Podczas spaceru po Rodeo Drive nie spotkaliśmy nikogo sławnego, za to sławne z pewnością nazwiska czekały na nas w uniwersyteckim Armand Hammer Museum of Art and Cultural Center.
Ogromne muzeum sztuki zainteresowało mnie z powodu jednej tylko sali (sali nr 5) z klasyczną kolekcją malarstwa. Pół godziny raptem, zabrało nam spotkanie m.in. z Van Goghem, Rembrandtem czy Monetem, ale było warto.
Zainteresowanych zapraszam do sali nr 5
Ciekawostka: dosłownie kilka kroków od muzeum leży niepozorny cmentarz, na którym pochowano Marilyn Monroe.
Nadszedł czas na posiłek i popołudniowy relaks. Jakie inne miejsce nadawałoby się do tego celu bardziej niż... plaża! Dzieci aż skakały z radości. Plaża w grudniu? Po prostu pysznie! Ruszyliśmy do Santa Monica.
Na plaży zjedliśmy obiad i spędziliśmy kilka słonecznych, leniwych godzin. Pomimo moich protestów, dzieci beztrosko ukąpały się w wodzie po kolana, po czym opiaszczyły do pasa. Nieważne co będzie potem, żyjmy chwilą!
Gdy dzieci hasały, Paweł zregenerował się drzemką na kocyku, a ja - robiąc zdjęcia okolicy. Późniejszy spacer po zabytkowym molo Santa Monica Pier, pozwolił nam dotrzeć w miejsce, w którym kończy się historyczna Droga-Matka - słynna "Route 66" - trasa łącząca Chicago z Los Angeles.
Znaczenie tej drogi w kulturze amerykańskiej podkreśla wiele książek, filmów i utworów muzycznych. Do legendy Route 66 nawiązuje chociażby animowana produkcja "Auta" z 2006 r.
Niestety, w 1985 r. ta stara magistrala została oficjalnie skreślona z listy autostrad krajowych, gdyż nie odpowiadała już współczesnym wymogom. Zastąpiono ją nowoczesną drogą międzystanową Interstate 40.
Ciekawe jak Amerykanie zakwalifikowaliby wiele odcinków poniemieckich jeszcze dróg funkcjonujących w Polsce np. na Pomorzu ;)
Na plaży Santa Monica pożegnaliśmy zachodzące słońce i... nie uwierzycie - pojechaliśmy do muzeum.
Getty Center - przepięknie położony wysoko nad miastem kompleks, skupiający nie tylko muzeum sztuki, ale również instytut badawczy jej konserwacji, ufundowany został przez miliardera, magnata naftowego, kolekcjonera - J. Paula Getty'ego. Miejsce absolutnie fenomenalne!
W swoich zbiorach posiada jedną z najcenniejszych kolekcji malarstwa europejskiego oraz wyjątkową kolekcję francuskich mebli i elementów wyposażenia wnętrz. Niektóre prosto z Luwru! F A N T A S T Y C Z N E !!!
Idąc Walk of Fame wypatrywaliśmy jednak nie tylko nazwisk celebrytów. Naszym celem był Chiński Teatr. Podobno być w Hollywood i nie widzieć tego teatru, to jak być w Chinach i nie widzieć największego muru na świecie.
Budynek wybudowany przez niejakiego Sida Graumanna, spełniał marzenie autora o baśniowym pałacu filmowym. Jego otwarcie w 1927 r. ściągnęło rekordową publiczność, czym przeszło do historii kinematografii.
Do dziś na odbywających się tu premierach, można spotkać znane postacie. Co interesujące, na dziedzińcu teatru, o historii kina przypominają liczne odciski dłoni, stóp, pięści, włosów czy nawet kopyt bohaterów popularnych produkcji filmowych.
A tu Walk of Fame i gwiazdy, które my znaleźliśmy
Po poznaniu rozrywkowo-kulturalnego skrawka Los Angeles, przyszedł czas na drugi dzień w Disneylandzie - w drugim z dwóch ogromnych obszarów jakie się w nim znajdują.
Disney California Adventure - to nowsza część kompleksu dedykowana historii i kulturze Kalifornii. Zabawa w tym parku pochłonęła nas bez reszty, zaskakując jeszcze większymi niespodziankami i jeszcze bardziej efektownymi atrakcjami. Uwierzcie, że to naprawdę nie jest zwykłe Wesołe Miasteczko, nawet jeśli bardzo duże.
Pomijając Diabelski Młyn czy imponujące roller coastery, wytwórnia Disneya zbudowała tam Chłodnicę Górską z filmu "Auta"! Byliśmy tym faktem chyba najbardziej oszołomieni i zachwyceni zarazem.
Te samochody, podobnie jak McQueen i Sally naprawdę się ścigały i pędziły z dziką prędkością. A my w środku! Obłęd!
A dalej kolejne hity.
Rzeczą, która zachwyciła mnie niebywale to fakt, że w parku każdy, nawet najmniejszy szczegół, jest perfekcyjnie pomyślany i dopracowany, a gdzie nie spojrzeć - bogactwo zdobień i detali musi zaimponować najwybredniejszym scenografom. Nic tam nie jest zrobione na sztukę. Autentyczna Bajka! Takie rzeczy tylko w Disneylandzie!
Obejrzyjcie fragmenty naszej zabawy
Tak, właśnie w tym miejscu - na wzgórzach Hollywood przyszło nam pożegnać się z Południową Kalifornią. Stąd też życzyliśmy Wam Szczęśliwego Nowego Roku!
Po zwariowanej sesji z Hollywood Sign, zjechaliśmy wąskimi drogami w dół zbocza, mijając zapewne domy co bogatszych i sławniejszych ludzi, i obraliśmy kierunek na nasze zaśnieżone Layton...
.... aby już następnego dnia - witać Nowy Rok na stoku!!!
Z uwagi na święta, nie było tam wielkiego ruchu. Mogliśmy spokojnie pospacerować i przyjrzeć się bulwarowi, który niegdyś tętnił życiem.
Również tutaj trudno było się oprzeć wrażeniu teleportacji między światami, dosłownie jak byśmy przeszli na drugą stronę lustra...
Z harmonijnie uporządkowanego, symetrycznego i wielkomiejskiego San Diego do zaniedbanego, wręcz zniszczonego, dekadencyjnego organizmu, w którym ludzie usiłują prowadzić normalne życie.
Wiedzieliśmy, że Tijuana
przez ostatnich kilka lat nie cieszyła się dobrą opinią. Walki o wpływy
lokalnych karteli narkotykowych bardzo dotknęły mieszkańców. Był
czas gdy trup ścielił się tu gęsto, a porwania dla okupu stanowiły
zwykłą codzienność. W ciągu ostatniej dekady roczne dochody
z turystyki spadły ponoć o 90%.
Idąc Aleją Rewolucji patrzyliśmy na przykłady takiego stanu rzeczy. Sklepy, hotele, restauracje czy lokale usługowe najlepsze
czasy mają już za sobą. Smucą pokruszone elewacje, połamane elementy
fasad, zakratowane okna, czasami ślady po pożarach. Lokalni artyści starają się jak mogą, aby chociaż trochę ożywić ten ponury wizerunek.
I chociaż w ostatnim czasie w Tijuanie zrobiło się znacznie spokojniej (głównie dzięki rozbiciu karteli narkotykowych), to i tak po ulicach jeździło wiele policyjnych wozów patrolowych.
Na mnie wpływało to uspokajająco, ale Paweł miał o sytuacji totalnie odmienne zdanie. Marudził, że chce wracać, a jego twarz przybierała pomału odcień bieli...
Głównie z uwagi na niego, ale też kapryśną w tym dniu pogodę, czas spędzony w centrum ograniczyliśmy do minimum. Ledwie zdążyłam wejść z Pati do jednego z barwnych sklepów z pamiątkami, gdy kolega małżonek zatrzymał taksówkę i już negocjował cenę dowozu do następnego punktu programu - tak, aby ten program jak najszybciej zrealizować i czym prędzej wracać!
A celem była plaża, konkretnie - mur na plaży. Bardzo chciałam go zobaczyć.
Po upływie godziny, przyjechał po nas ten sam taksówkarz, z którym tu dotarliśmy. Wcześniej wszelkimi sposobami tłumaczyliśmy i rysowaliśmy mu o co nam chodzi, podczas gdy gość z rozbrajającym uśmiechem powtarzał: "- No comprende :)". Ale w końcu zrozumiał. Stawił się punktualnie i odwiózł nas do granicy.
Wbrew relacjom wszystkich, którzy wracali do USA przejściem dla pieszych, my nie staliśmy w żadnej, nawet najmniejszej kolejce. Ale w końcu było Boże Narodzenie. Kontroler amerykański z uśmiechem na ustach wziął od nas paszporty i z żywym zainteresowaniem je przestudiował, gdyż akurat polskie - widział pierwszy raz w życiu. Towarzyszący mu uzbrojony "asystent" również z ciekawością rzucił okiem na nasze dokumenty. Kilka pytań - również do dzieci, kilka odpowiedzi, brak zastrzeżeń ze strony komputera i "Welcome back to the United States!"
Gdy ponownie znaleźliśmy się na stacji San Ysidro, Pawłowi zaczęły pomału wracać kolorki na twarzy. I oddychał już głębiej... ;)
Krótko i dla niektórych nerwowo, ale Tijuanę odhaczyliśmy :)
Zobaczcie jak tam było
Nadszedł czas aby, opuścić przepiękne San Diego i udać się w dalszą podróż. Na pożegnanie jednak, zafundowaliśmy sobie jeszcze wisienkę na torcie - spacer wzdłuż skalistego wybrzeża La Jolla Cove.
Ta położona na północ od San Diego dzielnica miasta, znana jest nie tylko z siedziby Uniwersytetu Kalifornijskiego, wielu instytutów naukowych i centrum finansowego. Ze swoimi eleganckimi rezydencjami, doskonałymi ponoć restauracjami, ekskluzywnymi butikami i plażami z przejrzystą, turkusową wodą pozostaje niemożliwie luksusowym i drogim kurortem. Mieszkańcy La Jolla posługują się odrębnym od reszty San Diego kodem pocztowym. Według amerykańskiego magazynu "Forbes" przeciętna cena domu z tym kodem to przeszło 1.5 mln. dolarów! No, ale nazwa zobowiązuje - La Jolla pochodzi bowiem od hiszpańskiego słowa "la joya" - klejnot.
Zerknijcie na cudowną faunę i florę zatoki La Jolla
Około południa pożegnaliśmy na dobre San Diego i wyruszyliśmy na północ, aby dotrzeć do największego miasta Kalifornii, jakim jest Los Angeles.
Aby urozmaicić sobie czas, zrezygnowaliśmy z podróży autostradą, przez co mieliśmy okazję pooglądać wiele mniejszych kurortów ciągnących się wzdłuż Pacyfiku - między San Diego a Los Angeles.
Na krótką przerwę zatrzymaliśmy się gdzieś na wysokości Laguna Beach - na tej właśnie plaży.
Nie mieliśmy powodu, aby śpieszyć się gdziekolwiek, stąd na południowy skrawek Miasta Aniołów, konkretnie na Long Beach, dotarliśmy późnym popołudniem. Był tylko jeden pretekst, dla którego tam się znaleźliśmy: imponujący, dostojny, wprost przepiękny - brytyjski liniowiec Queen Mary. Udało mi się go sfotografować dosłownie w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.
Nie mogłam się napatrzeć! Uwielbiam ducha dawnych czasów, a ten statek niewątpliwie jest świadectwem elegancji i luksusu jaki towarzyszył niegdyś jego najznamienitszym gościom.
Queen Mary - Zdobywczyni Błękitnej Wstęgi Atlantyku, pływała kiedyś na linii Southampton - Nowy Jork.
Podczas 31 lat służby przewiozła ponad dwa miliony pasażerów. Była ulubionym liniowcem takich sław jak Fred Astaire, Greta Garbo, Marlena Dietrich czy Elisabeth Taylor. Gościła w swoich pomieszczeniach Eleanor Roosevelt, Królową Matkę Elżbietę, króla Edwarda VIII, generała Dwighta Eisenhowera i brytyjskich premierów m.in. sir Winstona Churchilla.
Podczas II wojny światowej wykorzystywana była do transportu wojska, przy czym odpowiednio przystosowana i uzbrojona mogła pływać samodzielnie, bez eskorty okrętów wojennych. Podczas jednego z takich rejsów przewiozła na swoich pokładach ponad 16.000 ludzi, co do dziś pozostaje rekordem świata.
Queen Mary wielokrotnie grała w filmach - uchodziła za "Titanica", uczestniczyła w Tragedii "Posejdona".
Pływała szczęśliwie do 1967 r.
Dzisiaj pełni rolę nie tylko muzeum, w którym powiew luksusu można poczuć zwiedzając wytworne kajuty i oglądając wystawy poświęcone legendarnym postaciom, które gościły na statku. Jeśli ma się trochę gotówki na zbyciu, a w głowie odrobinę szaleństwa, można samemu zatrzymać się w jednej z hotelowych kajut na tym fantastycznym transatlantyku.
A teraz Los Angeles! Miasto, którego nikt nam nie polecał...
Jak zapewne się domyślacie, nie daliśmy wiary malkontentom i postanowiliśmy sami zmierzyć się z tym ogromnym, osławionym kolosem.
Z Long Beach musieliśmy dotrzeć do Hollywood, gdyż właśnie tam czekał na nas zarezerwowany wcześniej apartament. Nawet w ciemności jaka już była na dworze, cały czas mogliśmy doskonale obserwować labirynt autostrad, jakimi przyszło nam się poruszać. One pokrywają całe miasto. To istna pajęczyna dróg. Bez nawigacji nie mielibyśmy szans!
Mimo późnej pory, przedzieraliśmy się przez ten gąszcz w korkach - blisko 2 godziny. Po całym dniu wszyscy byli już bardzo zmęczeni. Naprawdę liczyliśmy minuty do celu.
W końcu dotarliśmy..., ale coś było nie tak. Adres się zgadzał, wygląd domu - wcale. Szybkie sprawdzenie danych w nawigacji i... miny nam zrzedły.
Musicie pamiętać, że trudno mówić o Los Angeles jako o jednym zwartym mieście, nawet jeśli bardzo dużym. To wielki metropolitalny organizm, składający się z wielu, miast, dzielnic i osiedli. I jak to często bywa, wiele miast ma ulice o takich samych nazwach. Nie jednemu psu Burek...
My, pozostając cały czas w aglomeracji Los Angeles, wylądowaliśmy gdzieś na południu Pasadeny... Nie było innego wyjścia jak ustawić dokładnie prawidłowy adres i ponownie ruszyć w drogę... Na szczęście - tylko pół godziny jazdy.
Wiele czasu na sen nie mieliśmy. Ranek zastał nas w drodze do miejsca, o którym dzieci marzyły od początku naszej wyprawy. A był to:
Najszczęśliwsze Miejsce na Ziemi - jak głosi reklama.
Założony przez Walta Disneya w 1955 r. w Anaheim, w Kalifornii, pierwszy park rozrywki, miał być w zamyśle jego twórcy magicznym miejscem dla całych rodzin, gdzie mogły spotkać swoje ulubione bajkowe postacie z kreskówek. Marzenie to spełniło się w pełni przekraczając granice wyobraźni amerykańskiego producenta co do popularności przedsięwzięcia.
Ocenia się, że każdego roku Disneyland odwiedza ok. 18 mln osób!!! Taka statystyka wskazuje, że miejsce jak nic, magiczne być musi! Z tym większym entuzjazmem przekroczyliśmy bramy parku.
Po chwili pierwszego oszołomienia, ruszyliśmy na podbój dziecięcych marzeń. Jak słusznie podejrzewaliśmy, pobyt w miejscu takim jak to, wymaga dobrego przygotowania technicznego i logistycznego. Rezerwując bilety do parku, doposażyliśmy je w tzw. opcję FastPASS uruchamianą za pomocą aplikacji w telefonie. Jeśli kiedykolwiek będziecie planować wycieczkę do Disneylandu - bardzo to polecamy. Przy tłumach ludzi, jakie wespół z nami się tam bawiły, FastPASS umożliwiał zabukowanie w systemie resortu określonej atrakcji na konkretną godzinę. Co dwie godziny można było rezerwować kolejną zabawę. Naturalnie czekania we wszystkich kolejkach nam to nie zaoszczędziło, ale szalenie skróciło czas dostania się na największe i najpopularniejsze aktywności. Dodatkowo, FastPASS zapewnił bezpłatne pobranie na telefon wszystkich zdjęć zrobionych w parku przez disneyowskich fotografów. Bardzo fajna sprawa.
W parku spędziliśmy cały dzień. Doświadczaliśmy nieziemskich przeżyć we fantastycznych krainach. Przyznam, że spośród wszystkich parków, jakie mieliśmy okazję odwiedzić do tej pory w Europie, na piedestale długo pozostawał holenderski Efteling. Od dnia naszej wizyty w Disneylandzie - zdecydowanie ten ostatni przejął prowadzenie.
Wszystko, absolutnie wszystko jest tam doskonale pomyślane i genialnie zorganizowane. Każda kolejna atrakcja zaskakiwała nas kapitalnym pomysłem, rewelacyjną jakością wykonania i nadzwyczajnymi doznaniami jakie zapewniała. Nawet czas oczekiwania zbytnio się nie dłużył, bo już tylko same pomieszczenia przeznaczone dla długaśnych kolejek są wykreowane tematycznie i tak wyposażone w najprzeróżniejsze rekwizyty, że z dużym zainteresowaniem podziwia się je same w sobie. Ja byłam zachwycona!
Dzieło Disneya naprawdę musi coś w sobie mieć.
Być może magnesem jest doskonała zabawa na najwyższym poziomie, być może to część amerykańskiej kultury, ale do parku, nad którym góruje znany na całym świecie symbol - zamek Śpiącej Królewny - ściągają wszyscy.
Być może magnesem jest doskonała zabawa na najwyższym poziomie, być może to część amerykańskiej kultury, ale do parku, nad którym góruje znany na całym świecie symbol - zamek Śpiącej Królewny - ściągają wszyscy.
Wokół nas obserwowaliśmy nie tylko rodziny z dziećmi - co było akurat najbardziej oczywiste. Od singli, nastolatków, młodzieży, przez zakochane pary, rodziny z dorosłymi już pociechami, starsze małżeństwa, dziadków z wnuczkami, a na starszych, schorowanych osobach NA WÓZKACH INWALIDZKICH skończywszy - wszyscy chcieli wrócić do wspomnień z dzieciństwa. Zjawisko absolutnie fenomenalne!
Byliśmy zorganizowani tak, aby w parku przetrwać do jego zamknięcia, czyli do północy!!! Zabawa o zmroku też dawała dużo frajdy, bo oświetlenie Disneylandu to atrakcja sama w sobie.
Następnego dnia musieliśmy się wyspać i trochę odpocząć. Miało być lekko, przyjemnie, relaksacyjnie. No i w zasadzie, według mnie, tak właśnie było..., trochę :)
Los Angeles oferuje tak wielką różnorodność miejsc godnych uwagi, że trudno się zdecydować co wybrać.
Jadąc Hollywood Boulevard, która jest wpisana do rejestru zabytków i skupia większość wartych uwagi atrakcji turystycznych, obiecaliśmy sobie, że wrócimy tam wieczorem. Na początek bowiem, obraliśmy kierunek na Beverly Hills, aby rzucić okiem na znaną z wielu filmów, rozpalającą wyobraźnię turystów, najdroższą ulicę świata - Rodeo Drive.
Luksus i elegancja - to pojęcia najlepiej oddające sklepy działające na tej ekskluzywnej alei. Wyróżniają ją wyrafinowane wystawy sklepowe, ekstrawaganckie niekiedy wnętrza czy nietuzinkowe elementy architektoniczne, jak klamki w kształcie węży u Roberto Cavalli czy złote pumy na dachu Cartiera.
Nawet baczny obserwator nie dostrzeże cen przy wystawionych w witrynach towarach. Nie ma ich, bo zapewne dla kupujących tu osób - nie mają żadnego znaczenia.
Podczas spaceru po Rodeo Drive nie spotkaliśmy nikogo sławnego, za to sławne z pewnością nazwiska czekały na nas w uniwersyteckim Armand Hammer Museum of Art and Cultural Center.
Ogromne muzeum sztuki zainteresowało mnie z powodu jednej tylko sali (sali nr 5) z klasyczną kolekcją malarstwa. Pół godziny raptem, zabrało nam spotkanie m.in. z Van Goghem, Rembrandtem czy Monetem, ale było warto.
Zainteresowanych zapraszam do sali nr 5
Ciekawostka: dosłownie kilka kroków od muzeum leży niepozorny cmentarz, na którym pochowano Marilyn Monroe.
Nadszedł czas na posiłek i popołudniowy relaks. Jakie inne miejsce nadawałoby się do tego celu bardziej niż... plaża! Dzieci aż skakały z radości. Plaża w grudniu? Po prostu pysznie! Ruszyliśmy do Santa Monica.
Na plaży zjedliśmy obiad i spędziliśmy kilka słonecznych, leniwych godzin. Pomimo moich protestów, dzieci beztrosko ukąpały się w wodzie po kolana, po czym opiaszczyły do pasa. Nieważne co będzie potem, żyjmy chwilą!
Gdy dzieci hasały, Paweł zregenerował się drzemką na kocyku, a ja - robiąc zdjęcia okolicy. Późniejszy spacer po zabytkowym molo Santa Monica Pier, pozwolił nam dotrzeć w miejsce, w którym kończy się historyczna Droga-Matka - słynna "Route 66" - trasa łącząca Chicago z Los Angeles.
Znaczenie tej drogi w kulturze amerykańskiej podkreśla wiele książek, filmów i utworów muzycznych. Do legendy Route 66 nawiązuje chociażby animowana produkcja "Auta" z 2006 r.
Niestety, w 1985 r. ta stara magistrala została oficjalnie skreślona z listy autostrad krajowych, gdyż nie odpowiadała już współczesnym wymogom. Zastąpiono ją nowoczesną drogą międzystanową Interstate 40.
Ciekawe jak Amerykanie zakwalifikowaliby wiele odcinków poniemieckich jeszcze dróg funkcjonujących w Polsce np. na Pomorzu ;)
Na plaży Santa Monica pożegnaliśmy zachodzące słońce i... nie uwierzycie - pojechaliśmy do muzeum.
Getty Center - przepięknie położony wysoko nad miastem kompleks, skupiający nie tylko muzeum sztuki, ale również instytut badawczy jej konserwacji, ufundowany został przez miliardera, magnata naftowego, kolekcjonera - J. Paula Getty'ego. Miejsce absolutnie fenomenalne!
Getty Center - tak wygląda za dnia |
My byliśmy tam wieczorem |
W swoich zbiorach posiada jedną z najcenniejszych kolekcji malarstwa europejskiego oraz wyjątkową kolekcję francuskich mebli i elementów wyposażenia wnętrz. Niektóre prosto z Luwru! F A N T A S T Y C Z N E !!!
Miłośnicy Van Gogha wiedzą, że to jedno z jego najsławniejszych dzieł |
Pomimo późnej pory i niewybrednych komentarzy Kolegi Męża, udało mi się nakłonić Podróżników do jeszcze jednego, naprawdę krótkiego, wieczornego spacerku po fragmencie najbardziej kultowej ulicy Hollywood (tam, gdzie obiecaliśmy sobie wrócić) - po Alei Sław.
Pierwszą gwiazdę, położono tam w 1960 r. Dzisiaj na Hollywood Boulevard jest ich ok. 2,5 tysiąca. Wykonane z różowej terakoty i obramowane mosiężną listwą, symbole sławy przyciągają wzrok turystów, poszukujących znanych nazwisk.
Budynek wybudowany przez niejakiego Sida Graumanna, spełniał marzenie autora o baśniowym pałacu filmowym. Jego otwarcie w 1927 r. ściągnęło rekordową publiczność, czym przeszło do historii kinematografii.
A tu Walk of Fame i gwiazdy, które my znaleźliśmy
Po poznaniu rozrywkowo-kulturalnego skrawka Los Angeles, przyszedł czas na drugi dzień w Disneylandzie - w drugim z dwóch ogromnych obszarów jakie się w nim znajdują.
Disney California Adventure - to nowsza część kompleksu dedykowana historii i kulturze Kalifornii. Zabawa w tym parku pochłonęła nas bez reszty, zaskakując jeszcze większymi niespodziankami i jeszcze bardziej efektownymi atrakcjami. Uwierzcie, że to naprawdę nie jest zwykłe Wesołe Miasteczko, nawet jeśli bardzo duże.
Te samochody, podobnie jak McQueen i Sally naprawdę się ścigały i pędziły z dziką prędkością. A my w środku! Obłęd!
A dalej kolejne hity.
Rzeczą, która zachwyciła mnie niebywale to fakt, że w parku każdy, nawet najmniejszy szczegół, jest perfekcyjnie pomyślany i dopracowany, a gdzie nie spojrzeć - bogactwo zdobień i detali musi zaimponować najwybredniejszym scenografom. Nic tam nie jest zrobione na sztukę. Autentyczna Bajka! Takie rzeczy tylko w Disneylandzie!
Obejrzyjcie fragmenty naszej zabawy
Tak, właśnie w tym miejscu - na wzgórzach Hollywood przyszło nam pożegnać się z Południową Kalifornią. Stąd też życzyliśmy Wam Szczęśliwego Nowego Roku!
.... aby już następnego dnia - witać Nowy Rok na stoku!!!
...i jak tu nie kochać Ameryki! Mimo, że widziałam część z tych miejsc, jestem oszołomiona Twoimi zdjęciami i opisami. Wizyta w Mexyku, to dla mnie.... Mexyk! ; o) W życiu bym się na to nie zdobyła - "szacun"! ; o)
OdpowiedzUsuńPrzejeżdżając przez Nevadę, nie można nie wstąpić do królestwa hazardu, jakim niewątpliwie jest Las Vegas. Niestety nie każdy może sobie pozwolić na taką wycieczkę. Na szczęście w internecie istnieją kasyna online, dzięki którym można poczuć dreszczyk hazardu bez wychodzenia z domu.
OdpowiedzUsuń