wtorek, 25 grudnia 2018

SAN DIEGO




Miasto znane z piaszczystych plaż, świecącego przez cały rok słońca, powietrza wolnego od smogu i "przestronności" jakiej może pozazdrościć sąsiednie Los Angeles, San Diego często określane jest jako "America's Finest City" (Najlepsze Miasto Ameryki).
Już następnego dnia, mieliśmy się o tym przekonać.

Jako pierwszy punkt na liście atrakcji godnych zobaczenia, odwiedziliśmy położony w centrum - Balboa Park 
Już sam wjazd do niego obiecywał gratkę ogrodniczo-architektoniczną. 



Powstały w 1915 r., z okazji wystawy jaką miasto organizowało z powodu otwarcia Kanału Panamskiego, ogromny, przestronny park zachwyca bujną roślinnością - dla nas iście egzotyczną. Liczne budynki okazałych domów, bogatych muzeów czy teatrów łączą w sobie styl kolonialny z hiszpańskim barokiem i rokoko. 


Szczególną uwagę zwracają fasady z przepysznymi ornamentami, a nieprzebrana ilość bajecznych łuków i dekoracyjnych arkad zaprasza do romantycznych spacerów. 



Z podziwem patrzyliśmy na Botanical Building i staw z liliami przed nim. I to w grudniu! Coś niemożliwego! 


Zakątkiem niezwykle klimatycznym w Balboa Parku pozostaje "Spanish Village" (Wioska Hiszpańska) - kolorowa, artystyczna mekka miłośników sztuki, gdzie lokalni artyści prowadzą swoje studia-warsztaty i gdzie wyrabiają i sprzedają swoje wyroby: rzeźby, obrazy, biżuterię i inne rękodzieło. 








Naprawdę cudnie tam! A dodatkowo, wszędzie towarzyszył nam świąteczny nastrój! 

Mimo większości dnia spędzonego w tym czarującym ogrodzie, nie udało nam się obejrzeć wszystkich jego zakamarków, ani wejść do słynnego na całym świecie ZOO. Odwiedziliśmy za to dwa z 17 muzeów tam się znajdujących: San Diego Museum of Art oraz mniejsze Timken Museum of Art, chociaż do tego ostatniego wróciliśmy później. 


 Oba muzea - absolutnie godne polecenia - wystawiają dzieła wybitnych artystów hiszpańskich z okresu baroku takich jak El Greco, Velazquez czy Murillo, ale również płótna sygnowane ręką innych najznamienitszych europejskich mistrzów pędzla, takich jak Rembrandt czy Rubens.

Jeśli nie przepadacie za sztuką, zwłaszcza malarstwa nie darzycie sympatią - nie namawiam do obejrzenia poniższych galerii. 
Jeśli jednak fascynują Was minione czasy uwiecznione w pięknie starych arcydzieł - zapraszam na ucztę duchową :)


Czy wiecie, że San Diego nazywane jest "miejscem narodzin Kalifornii"? Brzmi ciekawie, dlatego zaintrygowani tym faktem postanowiliśmy udać się do kolebki jednego z pierwszych osiedli zachodniej cywilizacji. 
Dzisiejsze historyczne Stare Miasto (Old Town) było niegdyś osadą powstałą wokół jednej z 21 franciszkańskich misji katolickich założonych w Kalifornii przez hiszpańskich mnichów w XVII i XVIII w. W tamtym czasie tereny te należały do Hiszpanii, następnie przeszły pod panowanie Meksyku, a niebawem (w 1848 r.) z całą Kalifornią zostały przyłączone do USA (wskutek wojny amerykańsko-meksykańskiej o Teksas). 

Większość zabudowań starej osady odbudowano na podstawie historycznych zapisów. Pozostało tylko kilka oryginalnych budynków, które wzmocniono i odnowiono w trakcie prac konserwatorskich. Ale pomysłowość i rozmach Amerykanów są niedoścignione. Szczerze - jest to najlepszy skansen w jakim kiedykolwiek gościłam. 













Wędrowaliśmy uliczkami miasteczka jakie dotychczas znaliśmy z klasycznych westernów. Mijaliśmy domy i budynki będące XIX-wiecznymi rekonstrukcjami nie tylko obiektów użyteczności publicznych, ale i zwykłych domostw pierwszych zachodnich osadników. 



















We wnętrzach umiejscowiono mini-muzea, sklepy z pamiątkami i restauracje. Można tam zatem w pełni doświadczyć minionej epoki rodem ze starego "dzikiego zachodu", uraczyć się pysznym meksykańskim jedzeniem, obejrzeć występy "mariachi" i nabyć pięknie zdobione wyroby rękodzielnicze. 






















Wszystko jest tu niesamowicie atrakcyjne, zaskakujące i kolorowe. Fenomenalne!

Obejrzyjcie całą rekonstrukcję Old Town


Poznawszy historię, wyruszyliśmy odkryć współczesne oblicze San Diego. Chcąc poczuć klimat dużej, nowoczesnej i jednej z najbogatszych aglomeracji USA, udaliśmy się na biegnącą wzdłuż zatoki San Diego imponującą promenadę nadmorską - Embarcadero



Już z daleka widać było maszty całkiem sporej floty statków cumujących przy nabrzeżu. Wchodzą one w skład Muzeum Morskiego i naprawdę niezłe cacuszka można tam obejrzeć. Nas zachwyciła replika XVIII-wiecznej fregaty angielskiej HMS "Surprise" - której użyto do nakręcenia m.in. filmu "Piraci z Karaibów". 







Równie imponujący wydał nam się żaglowiec "Star of India" zwodowany w 1863 r.! Pozostaje w doskonałej kondycji i... ponoć raz w roku wypływa jeszcze z portu!






Na południe od muzeum, oczom naszym ukazało się kolejne świadectwo historii - lotniskowiec USS "Midway" - jeden z najdłuższych lotniskowców amerykańskich.
Okręt brał udział m.in. w wojnie w Wietnamie oraz w operacji Pustynna Burza. Do 1955 r. był to najdłuższy statek na świecie. 

Dzisiaj pełni rolę muzeum - na jego pokładzie stoi blisko 30 odnowionych samolotów. Kawał imponującego żelastwa!



Pamięć o bohaterach wojennych jest dla Amerykanów niezwykle istotna. Najlepsze jest jednak to, że ta pamięć potrafi być wspaniale żywa i uwieczniona w iście amerykańskim stylu, czyli z pomysłem i rozmachem. 

Już sama możliwość zwiedzania lotniskowca stanowi gratkę, ale dopiero akcenty z czasów jego świetności dodają temu miejscu prawdziwej atmosfery. 


Należą do nich nie tylko tablice upamiętniające nazwiska walczących, ale również rzeźby weteranów i słynny "Buziak".

 




Zdjęcie pocałunku marynarza i pielęgniarki, zostało zrobione przez jednego z reporterów po zakończeniu II wojny światowej, gdy większość amerykańskiej floty powróciła z Japonii do San Diego. 
Fotografia ludzi, którzy przypadkowo spotkali się w tym dniu pierwszy raz, szybko stała się tak sławna, że miasto postanowiło umieścić na nabrzeżu niepowtarzalny pomnik - symbol powrotu do domu po okresie zawieruchy wojennej i nastania czasu pokoju.

Wędrowaliśmy dalej, chociaż niestety słońce chyliło się ku zachodowi. Czekał nas spacer by night... 


Nie powiem - było czarująco. Światła promenady cudownie odbijały się w wodach zatoki, rozświetlonych równie pięknie blaskiem łodzi i bogatych jachtów cumujących w rozległej marinie.



 Nogi poniosły nas tak daleko, że powrót na nich nie wchodził w grę. Za namową dzieci i ku ich ogromnej radości, użyliśmy miejskich elektrycznych hulajnóg jakich dziesiątki widzieliśmy tego dnia. Jednoślady cieszą się w mieście ogromną popularnością, więc Pati i Tymek metodycznie pracowali nad tatusiem cały wieczór... 
 
Po pobraniu aplikacji uruchamiającej urządzenie, puściliśmy się w drogę powrotną. Z uwagi na fakt, że taką hulajnogę samodzielnie mogą prowadzić osoby przynajmniej trzynastoletnie, ja jechałam z Pati, a Paweł z Tymkiem. Nadmieniam, że słowo "jechałam" może nie do końca odzwierciedla sytuację. My po prostu pędziłyśmy! Czy wiecie, że ten mały pojazd osiąga prędkość 24 km. na godzinę?! Nie wiem, jak dojechałyśmy i kto de facto prowadził, ale po 5 minutach byłyśmy na parkingu. Część męska nadjechała zaraz po nas.

To był świetny wieczór i niesamowite miejsce. Postanowiliśmy wrócić tam jeszcze za dnia, aby w blasku słońca obejrzeć nabrzeże z jachtami i kupić pamiątki w portowej wioseczce handlowej (Seaport Village).

Zapraszam na Embarcadero z jego atrakcjami
Po drugiej stronie Zatoki San Diego leży półwysep Coronado, potocznie nazywany również wyspą - Coronado Island. Można się na nią dostać jadąc po wysokim, imponującym moście, który na pewnym odcinku załamuje się pod kątem niemalże 90 stopni! 
https://www.sandiego.org/explore/things-to-do/beaches-bays/coronado.aspx

Roztacza się z niego bajeczna panorama na miasto, zatokę i samą wyspę. Ze wschodniej jej strony, widok na San Diego jest także fantastyczny.


Prawdziwa sielanka jednak, to pobyt na zachodzie Coronado. Ikoną tego miejsca jest Hotel del Coronado - stary, wiktoriański kurort, zbudowany w całości z drewna w 1888 r., który przetrwał w niezmienionej postaci przez 130 lat! 

Jest to absolutny fenomen na tych terenach, obfitujących - jak wiadomo - w huragany, pożary, trzęsienia ziemi, tsunami i czego tam natura nie ma jeszcze w zapasie...  

Położony nad samym brzegiem Pacyfiku, z dostępem do piaszczystej plaży, hotel ma w sobie coś magicznego. Zachwyca architekturą, kolorystyką i duchem minionych czasów. W okresie swojej świetności gościł w swoich progach prezydentów, rodziny królewskie oraz gwiazdy show-businessu takie Rudolph Valentino, Charlie Chaplin, Clark Gable czy Mae West. To tutaj również w 1958 r. pojawiła się z ekipą filmową Marylin Monroe, aby nakręcić sceny do niezapomnianej komedii "Pół żartem, pół serio". 




Autentyczną przyjemnością była wizyta w tym miejscu. Cały kompleks hotelowy jest niezwykle malowniczy, niezwykle klimatyczny, bardzo zadbany i baaardzo luksusowy. Właśnie pewnie dlatego od wielu dziesięcioleci, nieprzerwanie przyciąga do siebie licznych gości, posiadając jednocześnie - od 1977 r. status narodowego zabytku USA.
My spędziliśmy tam większość popołudnia. Udało nam się zobaczyć przepiękny zachód słońca i nacieszyć oczy świątecznymi dekoracjami hotelu.



Zobaczcie jak to wyglądało
Ponieważ w grudniu zmierzch dość wcześnie otula świat swoim płaszczem, kolejną ciekawą dzielnicę San Diego przyszło nam obejrzeć w świetle "gazowych latarni". Ale może właśnie w tym, tkwił największy urok tego miejsca.

"Gaslamp Quarter" nie cieszyła się kiedyś dobrą sławą. Będąc zapleczem ogromnego portu, oferowała powracającym na ląd marynarzom rozrywki, o jakie trudno na morzu.
Dzięki zapoczątkowanej w latach 70. ubiegłego wieku rewitalizacji położonych w centrum miasta starych, historycznych budynków, udało się ocalić wiele wiktoriańskich budowli. Mogliśmy je podziwiać w pełnej krasie. Kolorowo i świątecznie!
Obejrzyjcie!



Nadszedł czas aby, opuścić przepiękne San Diego i udać się w dalszą podróż. Na pożegnanie jednak, zafundowaliśmy sobie jeszcze wisienkę na torcie - spacer wzdłuż skalistego wybrzeża La Jolla Cove. 




Ta położona na północ od San Diego dzielnica miasta, znana jest nie tylko z siedziby Uniwersytetu Kalifornijskiego, wielu instytutów naukowych i centrum finansowego. Ze swoimi eleganckimi rezydencjami, doskonałymi ponoć restauracjami, ekskluzywnymi butikami i plażami z przejrzystą, turkusową wodą pozostaje niemożliwie luksusowym i drogim kurortem. Mieszkańcy La Jolla posługują się odrębnym od reszty San Diego kodem pocztowym. Według amerykańskiego magazynu "Forbes" przeciętna cena domu z tym kodem to przeszło 1.5 mln. dolarów!  No, ale nazwa zobowiązuje - La Jolla pochodzi bowiem od hiszpańskiego słowa "la joya" - klejnot.
Zerknijcie na cudowną faunę i florę zatoki La Jolla

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz