niedziela, 19 sierpnia 2018

Podróżnicy w USA

Od połowy 2018 r. rozpoczęliśmy naszą wielką trzyletnią przygodę na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych Ameryki, konkretnie w stanie Utah, gdzie obowiązki służbowe wezwały naszego ojca rodziny. Wydaje się być całkiem zrozumiałym, że tak daleko i tak długo nie mógłby funkcjonować bez rodzinki, dlatego właśnie wszyscy spakowaliśmy walizki, wynajęliśmy dom, sprzedaliśmy samochód i razem podążyliśmy do Wujka Sama :)



Pierwszy raz leciałam tak długo. Gdy nasz Dreamliner o godz. 13.00 oderwał się od ziemi na warszawskim Okęciu, a ja spojrzałam na trzęsące się i trzaskające skrzydło samolotu tuż za moim oknem, pomyślałam że to NIEMOŻLIWE, aby ta maszyna utrzymała się w powietrzu przez 10 godzin... (!!!)


A jednak! Pisany mi dłuższy żywot.

Wylądowaliśmy w Chicago w środku dnia. Po emocjach długiej podróży, powtórnym nadaniu bagażu i kolejnej odprawie bezpieczeństwa, mieliśmy jeszcze blisko 4 godziny do następnego lotu do Salt Lake City. Czekał nas start przed godziną 20.00 lokalnego czasu, ale dla naszych organizmów była już głęboka noc. Byliśmy fizycznie wykończeni, dlatego w drugim samolocie – znacznie mniejszym, ciaśniejszym i zdecydowanie bardziej rozmijającym się z moją definicją bezpieczeństwa – było mi już totalnie obojętne czy gdziekolwiek dolecę. Jak się okazało, miałam dolecieć szczęśliwie.

Stan Utah leży na obszarze Gór Skalistych, Wielkiej Kotliny i Wyżyny Kolorado. Jest tu zatem bardzo górzyście, czego nie dało się nie zauważyć z lotu ptaka. Nocne Salt Lake City i wszystkie pobliskie miasteczka leżące u podnóża i na zboczach gór, oświetlone milionami świateł, poprzecinane wstęgami dróg i autostrad prezentowały się bajecznie. Po trzech godzinach snu, w najdzikszych pozycjach jakie można sobie wymyślić na wąskich fotelikach lokalnego przewoźnika, panorama za oknem okazała się w dużym stopniu cucąca. Było pięknie.


Po wyjściu z terminalna lotniska uderzyło w nas gorąco, a było przed 23.00 miejscowego czasu! Co zatem musiało się tu dziać za dnia?! Dotarliśmy do hotelu późnym wieczorem i właściwie od razu poszliśmy spać, przy czym ja – bardzo zadowolona z faktu, że następnego dnia obudzę się jakby nigdy nic tzn. bez różnicy dla zmiany strefy czasowej i zacznę funkcjonować zupełnie normalnie. Syndrom jet lag nie jest jednak niestety tylko pojęciem akademickim... Ranek i południe minęły nam w doskonałych humorach, ale około godziny 16.00 mój organizm zaczął przypominać zombie. Zasypiałam na stojąco. Powrót z imprezy w środku nocy pozostaje orzeźwiającym spacerkiem w porównaniu do zmęczenia jakie czułam tego popołudnia... Przetrwaliśmy do 20.00 i na wyścigi dopadliśmy swoich łóżek. Następnego dnia wcale nie było znacząco lepiej. Całkowite przyzwyczajenie się do czasu na drugiej półkuli zajęło nam kilka dni.

Początek w każdym nowym miejscu zawsze jest pracowity. Apartament jaki wynajęliśmy był w zasadzie zupełnie pusty (oprócz łazienek i aneksu kuchennego). Musieliśmy zatem nabyć... wszystko! Część umeblowania i sprzętów AGD odkupiliśmy od poprzednika Pawła, który po kilku dniach wrócił do Polski, natomiast to, czego brakowało, dokupiliśmy w naszym ukochanym sklepie – Ikei. Z kraju wysłaliśmy 16 paczek, w których znalazło się wszystko co wydaje się naprawdę niezbędne, aby zacząć funkcjonować bez zbędnych wydatków np. kołdry, ręczniki, garnki, zimowe ubrania, buty, rolki i co najważniejsze – polskie podręczniki dla dzieci (do pracy w domu). Wysłałam sobie nawet maszynę do pieczenia chleba, ale na miejscu pojawił się drobny problem.... inne napięcie.... a transformatora brak.

Apartament jaki zajmujemy (107 m2) położony jest w kompleksie Eastgate at Greyhawk w Layton. 
Mamy tu salon z aneksem, trzy sypialnie z garderobami, dwie łazienki, pralnię z kotłownią i całkiem spory taras z cudnym widokiem na imponujący łańcuch górski. Całość uzupełnia kryte miejsce parkingowe.

To, z czego cieszymy się najbardziej, to basen w kompleksie naszych apartamentów. Jesteśmy tam właściwie codziennie po kilka godzin. Klimat Utah zaliczany jest do klimatów pustynnych i stepowych, toteż basen przy tutejszych upałach to wspaniała atrakcja.



Dzieciaki uwielbiają to miejsce. Kupiły sobie maski, rurki, płetwy i spod wody nie wychodzą. Woda to życie. W wodzie można robić różne rzeczy np. filmować. Na taki właśnie pomysł wpadła Patrycja widząc w sklepie wodoszczelną torebkę do IPhona. I wszystko byłoby fajnie, gdyby podekscytowane do granic dziecko, przy okazji otwierania nożyczkami opakowania, nie przecięło sobie samej torebki... No cóż, w mailu do rodziny i znajomych poinformowałam, aby nie kontakować się z Pati na numer telefonu, który wszyscy znają, bo już go nie ma... :((

No, ale na basen chodzimy dalej. Gorąco po prostu powala. Ciekawostką jest, że mimo tak wysokich temperatur, udaje się tu w większości utrzymać nienaganne trawniki i roślinność. Wydaje się, że zielony trawnik przed domem to prawdziwa chluba dla właścicieli. Ale zraszacze chodzą wszędzie od popołudnia do wieczora. Widzimy to, bo często dopiero pod wieczór jeździmy na zakupy.

Początkowo mieliśmy do dyspozycji tylko służbowe auto, ale na szczęście jesteśmy już posiadaczami własnego. Trochę się go naszukaliśmy, bo i wybór był wielki. Nie wyobrażacie sobie jakie tu jeżdżą wielkie samochody. Osobiście jestem zakochana w mini truckach, pickupach, a nawet ciężarówkach. Są piękne! Ogromne! Dostojne Smoczyska! One nie jadą, one prują szosę. Uwielbiam je oglądać na autostradach.Ci z Was, którzy w Stanach byli lub regularnie je odwiedzają z pewnością wiedzą o czym piszę. Niestety mój kolega-mąż – finansista, realista i wizjoner przyszłości orzekł, że aż tak mocno zabawić to my się nie możemy, he, he, he.... i trucka nie kupimy. Nabyliśmy za to inny pojazd – Mitsubishi Outlander, którego osobiście z drżeniem serca z salonu przyprowadziłam, i którego dalekowzroczny małżonek ma nadzieję ściągnąć ze sobą do Polski. Samochód jest fajny, ale tutaj wszystko co jeździ, wyposażone jest w automat, więc dla mnie – jako człeka nieobytego w takiej technice – nogi się plączą, bo szukają sprzęgła, ręce w powietrzu zmieniają biegi, a przy skręcie w lewo samochód staje na środku skrzyżowania, bo wduszone rzekomo sprzęgło (potrzebne do redukcji biegu) okazuje się być hamulcem...
Musiałam się mocno skupić, ale po kilku dniach już naprawdę dobrze mi wychodzi :)

A zatem jeździmy na zakupy. Początki były dla nas szokujące, bo sklepy są mega wielkie i jest w nich wszystko, we wszystkich kolorach, odmianach, odcieniach i smakach – można normalnie zgłupieć. I te rozmiary! Soki jak soki, ale lody sprzedawane są nie w litrach, ale w galonach – w lodówkach wygląda to jak plastikowe wiadra z różnymi kolorami farb. Na zakupach zawsze jest kupa śmiechu!



Żeby się wczytać i zgłębić lokalne smaki potrzeba czasu – pracujemy nad tym, bo gotujemy normalne polskie obiady. Tylko trzy razy jak dotąd, w ferworze walki organizacyjnej, jedliśmy pizzę – pyszną Domino’s Pizza. Próbowałam jej w Holandii, ale nawet nie leżała obok tutejszej. Zdarzyło nam się również raz zaplątać do McDonalda. Wiedziałam, że to znacznie gorszy standard od europejskiego, ale po tej jednorazowej wizycie wiem, że do McDonalda w USA nie pójdę ponownie, jeśli naprawdę nie będę zmuszona. Ohyda.
Dla równowagi, odkryciem kulinarnym i produktem, który jako pierwszy znalazł się dzięki Pati w naszym koszyku, są wafle Eggo firmy Kellogg’s (zwykłe mrożone gofry, które podgrzewa się w opiekaczu i spożywa ze wszystkimi dodatkami, które się lubi) – my polewamy sosem czekoladowym firmy Hershey’s – UWIELBIAMY JE!
 
Jeśli chodzi o tubylców, to poznajemy ich coraz więcej. Są mili, zaciekawieni nami, ale nie zawsze jestem do końca przekonana czy wszyscy wiedzą gdzie jest to „Poland”. Na wszelki wypadek, do formułki „jesteśmy z Polski” – zaczęłam ostatnio dopowiadać „z Polski w Europie”. I mam wrażenie, że to niektórym chyba trochę rozjaśnia mapę świata:) To, że nasz język, cudzoziemcy w Europie mylą z rosyjskim wiem, bo sama doświadczyłam tego wielokrotnie, ale żeby pomyśleć (co jest dla mnie nieprawdopodobne), że mówię po hiszpańsku lub po niemiecku...?! Gdzie Rzym, a gdzie Krym?!

Idąc tym tropem, zastanawiam się jaki będzie poziom w tutejszej szkole, do której zapisaliśmy dzieci. Długo wertowaliśmy internet w poszukiwaniu placówki o dobrych notowaniach. Davis School District, do którego należymy, ponoć plasuje się wysoko, a nasza szkoła jest jedną z najlepszych w Layton. No zobaczymy. 22 sierpnia 2018 r. w Mountain View Elementary School, Tymuś rozpoczyna edukację w pierwszej klasie, natomiast Patrycja w klasie piątej spectrum. Z Pati był ten problem, że właściwie nie wiadomo było gdzie naprawdę powinna znaleźć swoje miejsce. Edukację zaczęła w Holandii, w wieku 5,5 lat, gdzie skończyła 2,3 i 4 klasę w Szkole Międzynarodowej oraz 2 i 3 klasę w Szkole Polskiej. Po powrocie do kraju bez problemu poradziła sobie w 4 i 5 klasie Szkoły Międzynarodowej, będąc i tak o dwa lata młodszą od dzieci w swojej grupie. Niestety często ta różnica wieku dawała o sobie znać i mając głównie to na uwadze, wystąpiliśmy do Dyrektora w Layton, o pomoc w rozwiązaniu kwestii poziomu nauczania. Pati została skierowana na testy, na których wypadła naprawdę dobrze, a biorąc dodatkowo pod uwagę jej wiek zarekomendowano, iż powinna znaleźć się w klasie piątej tzw. spectrum, czyli klasie z programem dla dzieci uzdolnionych (ponoć łatwo tam nie jest). Sama Pati jest z takiego obrotu rzeczy bardzo zadowolona i nie może się doczekać, gdy pozna nowe koleżanki. Na razie z powodzeniem zagaja sąsiadki na basenie, otrzymując liczne komplementy za swoją znajomość języka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz