piątek, 3 maja 2019

SAN FRANCISCO przez Reno i Sacramento


Nadeszła wiosna, ale jeszcze w marcu, a nawet w kwietniu, północne Utah tonęło... w śniegu!!! Spragnieni ciepła i słońca - po naprawdę długiej zimie - zamarzyliśmy znowu o Kalifornii. 
Bardzo nam się tam podobało podczas ostatniej świątecznej wyprawy, toteż wykorzystując kolejną - wiosenną przerwę w szkole, ponownie udaliśmy się na zachodnie wybrzeże USA - tym razem do San Francisco.

Od celu, dzieliło nas tylko 770 mil (czyli dobre 1200 km.)
i bagatela - ok. 12 godzin jazdy. 

Ale Kalifornia - warta jest takiej eskapady! 



Zostawiliśmy za sobą zaśnieżone Layton (takie, jak widzicie na zdjęciach) i popędziliśmy w kierunku Nevady.

Layton, 29 marca 2019 r.
Layton, 29 marca 2019 r.


Jeszcze w granicach Utah, mieliśmy okazję zatrzymać się na krótki postój w miejscu gdzie niegdyś leżało Bonneville -

przeogromne, prehistoryczne jezioro słonowodne. Oczywiście nie ma ono już dziś takich wymiarów jak tysiące lat temu, właściwie, wskutek wysychania wody, pozostały po nim niewielkie akweny (w tym Wielkie Jezioro Słone), ale ciekawostką jest to, że 20 tysięcy hektarów soli, pokrywające dawne dno jeziora, tworzy w tym miejscu strukturę twardą jak beton. Na tej niemal idealnie płaskiej i twardej solnej pustyni, został wytyczony tor do ustanawiania rekordów prędkości - myślę, że doskonale znany nie tylko miłośnikom wyścigów samochodowych.  Jest to też jedno z niewielu miejsc na lądzie, gdzie można zobaczyć krzywiznę horyzontu! 

My nie stanęliśmy osobiście na owym solnym torze, bo wiosna i jesień to na tym terenie "pora mokra", a zatem jedyne co mieliśmy przed oczami, to dzielące nas od toru, małe jeziorko - nieziemsko słone!

  







Droga przez Nevadę nie miała końca... 


link do zdjęcia


Pustynia, pustynia i pustynia...
Gdzieniegdzie ostrzeżenia, że to obszar, w rejonie którego są więzienia i zabieranie autostopowiczów jest zabronione.



Wreszcie, po pokonaniu bezkresnego stepu, dotarliśmy do Reno - "Największego Małego Miasteczka na Świecie" (The Biggest Little City in The World), będącego drugim po Las Vegas - miastem hazardu i uciech w Nevadzie. 


Krótki, wieczorny spacer po centrum, najzwyczajniej w świecie nas rozczarował. 
O ile Las Vegas jest GWIAZDĄ, Reno - pozostaje zaledwie odbiciem jej niepowtarzalnego blasku. Naprawdę, nic nadzwyczajnego, niemniej fajnie było przekonać się o tym osobiście. 

Ciekawostka: W 1871 r. w Reno, krawiec Jacob Davis zaczął wzmacniać swoje płócienne spodnie miedzianymi nitami. Później, opatentował ten pomysł ze swoim dostawcą płótna - niejakim Levi Straussem... 
Dzisiaj, logo z nazwiskiem pochodzącego z Niemiec żydowskiego imigranta, zna cały świat. Główna siedziba firmy znajduje się w San Francisco.
Zobaczcie jak wygląda centrum Reno

Rankiem kontynuowaliśmy podróż. 
Ponieważ Reno leży u podnóża gór Sierra Nevada (wysokich na dobre 4 tysiące m.n.p.m.), mieliśmy do pokonania całkiem niezłe wzniesienie, aby przedostać się do Kalifornii. W Ameryce góry - nie stanowią żadnego problemu. Kilkupasmowe drogi sięgające szczytów - to tutaj norma. W Utah, takie drogi wzbudzają mój nieustanny podziw, tym bardziej, że całkiem wysoko ludzie budują sobie przy nich domy! Odwiedzając znajomą Polonię w okolicy, nie mogę napatrzeć się na panoramę za wielkimi oknami, ale mieszkać tak wysoko chyba bym nie chciała. 

 
Opuściwszy terytorium Nevady, poczęliśmy wspinać się ku górze autostradą międzystanową nr 80. Naszej uwadze nie uszły coraz większe pokłady śniegu na poboczach. Im wyżej się wznosiliśmy, tym bardziej krajobraz przypominał krainę Królowej Mrozu rozpościerającej swój płaszcz na surowych, dostojnych szczytach. Coś niemożliwie pięknego. 

Ośnieżone kaniony skrzyły się w słońcu blaskiem białego puchu, zalegającego na gałęziach wysokich sosen i rozłożystych jodeł. Cieszyliśmy oczy bajecznymi wręcz widokami za oknem. Ale jechaliśmy w końcu przez Tahoe National Forest (Las Narodowy Tahoe), a to dużo wyjaśniało.

 














Gdy zaczęliśmy zjeżdżać w dół, śnieg zaczął ustępować miejsca bardziej ciepłolubnej roślinności, a gdy góry zostały za nami, dostrzegliśmy pierwsze palmy i cyprysy!

Welcome to California!!! 



Było słoneczne sobotnie przedpołudnie, a na naszej trasie, na horyzoncie, wyłaniała się stolica Kalifornii - Sacramento. Jego bogata historia, ściśle związana jest z poszukiwaniem złota w tych rejonach. W czasie, gdy ściągali tam liczni amatorzy tego cennego kruszcu, miasto było komercyjnym i gospodarczym centrum zaopatrującym osady górnicze leżące na złotonośnych terenach. Położone w strategicznym punkcie dystrybucyjnym, stanowiło miejsce postoju karawan, dyliżansów oraz łodzi rzecznych. Zlokalizowany był tam jeden z przystanków na drodze pierwszej kolei transkontynentalnej. Sacramento dysponowało też telegrafem i pocztą konną Pony Express.
Jednym słowem życie w tym mieście tętniło.

Ciekawie byłoby przenieść się do XIX w. i zobaczyć jak to wszystko kiedyś wyglądało...


Uwierzcie albo nie, ale okazuje się, że to możliwe, bo największą atrakcją stolicy Kalifornii jest Old Sacramento - stare centrum, które przetrwało do dzisiaj w oryginalnej formie. 
Dzielnica skupiająca przeszło 50 zabytkowych obiektów, jest częścią największej kolekcji cennych historycznie budynków w zachodniej części USA.

Spacer uliczkami starego Sacramento City okazał się prawdziwą przyjemnością, tym bardziej, że zewsząd otaczała nas sceneria rodem z amerykańskich westernów.










 "Wielka Czwórka" - budynki należące kiedyś 
do czterech wpływowych przedsiębiorców, filantropów i potentatów kolejowych finansujących budowę Pierwszej Kolei Transkontynentalnej 
w USA

W architekturze miasteczka wyraźnie widać wpływy hiszpańskiego kolonializmu

Wzdłuż wszystkich odnowionych lub zrekonstruowanych budynków, chodzić można po drewnianych chodnikach, które niegdyś miały zapewne chronić przed powodziami czy błotem ulicy.  Zadaszone arterie kryją wejścia do historycznych pomieszczeń, wewnątrz których funkcjonują restauracje, kawiarnie i sklepy z pamiątkami. Po prostu raj dla turystów!









  W Sacramento History Museum, trafiliśmy na dzień otwarty, gdzie "pierwsi osadnicy" opowiadali o dawnych czasach, zwyczajach, o funkcjonowaniu miasta, pokazywali pamiątki z przeszłości.
 











Naprawdę fajna sprawa, bo dzięki temu, nie można było przejść obojętnie obok wielu eksponatów. 









Do Muzeum Kolei, z uwagi na brak czasu, już nie zdołaliśmy wejść, jednak odnotowaliśmy, że działa ono w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się końcowa stacja pierwszej transkontynentalnej linii kolejowej. 

W okresie letnim, ze starego dworca przeładunkowego można wybrać się na wycieczkę historycznym pociągiem, natomiast przystań rzeczna oferuje rejsy parostatkiem. Statkiem nie płynęliśmy, ale mieliśmy okazję widzieć jak działa Tower Bridge - złoty most windowy na rzece Sacramento. 
Gdy większa jednostka musi przedostać się przez prześwit konstrukcji, jej środek podnoszony jest w całości do góry.
Zmyślne urządzonko!




 












Z malowniczego skansenu, przez nowoczesne centrum Sacramento, skierowaliśmy swoje kroki do położonego nieopodal Kapitolu. Otoczona zielenią, neoklasycystyczna bryła, jest dumą stanowych władz Kalifornii. W istocie - budyneczek naprawdę okazały.
Obejrzyjcie skarby Sacramento





Z Sacramento do San Francisco był już tylko rzut beretem.

Most łączący Richmond z San Rafael
Zakładałam, że do miasta wjedziemy przez most Oakland Bay, ale krnąbrna nawigacja poprowadziła nas na półwysep od północy. Dzięki temu, musieliśmy uiścić opłaty nie za jeden, lecz za dwa mosty. Niemniej, rekompensatą za taki stan rzeczy, była nieziemska panorama roztaczająca się z przeprawy łączącej Richmond z San Rafael, a dalej - z wybrzeży miasteczka Sausalito. 



W końcu, pokonaliśmy ostatni tunel pod wzgórzem i oczom naszym ukazała się jedna z najbardziej znanych i rozpoznawalnych konstrukcji na świecie - Most GOLDEN GATE!  
Zbliżaliśmy się do niego z rosnącym podnieceniem. Właściwie, "samowola" nawigacji poszła w niepamięć. Wiosenne, popołudniowe słońce królowało na błękicie nieba, niezmąconego najmniejszą nawet chmurką. Ciepłe, złote promienie, cudownie oblewały od zachodu gigantyczną stalową bestię, podkreślając jej charakterystyczną pomarańczową barwę. Coś pięknego! 



Aby w pełni nacieszyć oczy jedną z ikon Ameryki, zboczyliśmy przed mostem na drogę wiodącą ku pobliskim wzgórzom. Dominują one z tej strony nad całą okolicą i stanowią naturalną granicę oddzielającą przyjemne wybrzeże Zatoki San Francisco od dzikiego, smaganego wiatrami wybrzeża oceanu. Z trasy wijącej się na zboczach wzgórz, rozciągają się niesamowite widoki na most Golden Gate. Wymarzone wprost tło do zdjęć.
Zobaczcie sami.







San Francisco to niezwykłe miasto. Jego początek - jak wszędzie na terenie Kalifornii - dali hiszpańscy kolonizatorzy, którzy osiedlając się na krańcu półwyspu, założyli tam fort i misję św. Franciszka z Asyżu. Później, gdy ziemia ta należała już do Meksyku, powstająca na niej osada nosiła nazwę Yerba Buena. Przemianowano ją na San Francisco w połowie XIX w., po przyłączeniu Kalifornii do terytorium Stanów Zjednoczonych. Gorączka złota oraz odkrycie srebra w nieodległej Nevadzie, spowodowały w krótkim czasie ogromny i wszechstronny rozwój miasta.

San Francisco w 1851 r. (link do zdjęcia)

Za sprawą licznych osadników i imigrantów, stało się ono wielokulturowym i wielojęzycznym ośrodkiem, które na przełomie XIX i XX w. znane było  ze swojego krzykliwego stylu, okazałych hoteli, wytwornych rezydencji i rozkwitającej sztuki. 

San Francisco - Market Street w 1905 r. (link do zdjęcia)











Co było powodem, że wiosną 1906 r. ta piękna metropolia została obrócona w ruinę? Bynajmniej nie wojna, podczas której człowiek świadomie niszczy często dorobek wielu pokoleń. 


W San Francisco żaden człowiek nie miał wpływu na kataklizm jaki dotknął miasto. W wyniku silnego trzęsienia ziemi, większość budynków, ulic i zabudowań portowych, w ciągu 40 sekund legła w gruzach!!! Dzieła dokończyły potężne trzydniowe, pożary. Była to jedna z największych katastrof naturalnych w historii USA. Oprócz wielu ofiar śmiertelnych, ponad połowa z 400 000 mieszkańców została bez dachu nad głową... 

 
San Francisco w ruinach po trzęsieniu ziemi w 1906 r. (link do zdjęcia)
Kolejka po chleb w San Francisco po katastrofie  (link do zdjęcia)


















Trudno to sobie nawet wyobrazić. 

Niemniej, miasto odbudowano szybko i na wielką skalę. W kilka lat postawiono budynki mieszkalne i użyteczności publicznej, wszystko w wielokroć większej liczbie i okazalszej formie. Wiele ulic poszerzono, unowocześniono centrum i część portu. W 1915 r., podczas Międzynarodowej Wystawy Panamsko-Pacyficznej, która celebrowała otwarcie Kanału Panamskiego, miasto oficjalnie świętowało swoje odnowienie.
Już wkrótce miało też ugruntować swoją pozycję stolicy finansowej. 
Otwarcie Mostu Golden Gate w 1937 r. (link do zdjęcia)
Czy wiecie, że podczas wielkiego krachu na giełdzie w 1929 r. nie upadł żaden bank wywodzący się z San Francisco? Co więcej, to właśnie podczas wielkiego kryzysu miasto rozpoczęło dwie wielkie inwestycje budowlane, wznosząc jednocześnie mosty Oakland Bay i Golden Gate, otwarte kolejno w 1936 i 1937 roku. 


Dawna świetność powracała. Cieszono się nią chociażby w 1939 r. organizując wystawę światową, czy w 1945 r. gdy w San Francisco podpisano Kartę Narodów Zjednoczonych powołującą do życia ONZ.  

Po II wojnie, do miasta napłynęły tysiące imigrantów, co przyczyniło się do gwałtownego rozwoju okolicy. Zaczęto upiększać i przebudowywać dzielnice, usprawniać życie w mieście. Budowano autostrady, wieżowce, postawiono na rozwój turystyki. Nadeszło też rozluźnienie norm społecznych i rozwój ruchów społecznych środowisk, co wyrobiło San Francisco opinię miasta otwartego i liberalnego. 
Skutki trzęsienia ziemi w 1989 r. (link do zdjęcia)

I gdy tak wszystko świetnie funkcjonowało, natura znowu musiała wtrącić swoje trzy grosze...
Kolejne trzęsienie ziemi w 1989 r. spowodowało ponowne straty i ofiary w całym rejonie Zatoki. Na szczęście i tym razem mieszkańcy poradzili sobie z uciążliwościami przyrody.

Dzisiaj, San Francisco znowu kwitnie, a ze względu na położenie geograficzne, oryginalną zabudowę miejską i mnogość atrakcji jakie ma do zaoferowania, jest najbardziej popularnym wśród turystów miastem Ameryki. 
Koniecznie musieliśmy to sprawdzić. 

Zwiedzanie zaczęliśmy od nadmorskiej promenady przy Financial District. Poranne słońce powitało nas na przeuroczym Pier 7 (pier, to po prostu molo, jakich wiele przy tamtejszym nabrzeżu), skąd rozciągał się piękny widok na centrum finansowe miasta i domy usytuowane na pobliskim wzgórzu. Do tego wszystkiego palmy, stanowiące naturalną roślinność miejską, cieszyły moje oczy ponad wszystko. 


Z Pier 7, blisko już było do Market Street - głównej arterii komunikacyjnej miasta. Na jej początku wznosi się Ferry Building z 75-metrową wieżą zegarową, wzorowaną na XII-wiecznej katedrze w Sewilli. 


Wieża zegarowa Ferry Building

Główną atrakcją tego miejsca jest popularny targ żywności, gdzie najbardziej zainteresowały nas... grzyby - niektóre to chyba nawet z innej planety...







Zbaczając z Market Street w California Street, praktycznie cały czas zadzieraliśmy głowy ku górze. Przyznam, że nie byłam jeszcze w takim gąszczu stalowych gigantów. Wieżowce San Francisco są naprawdę imponujące. Co lepsze, można wśród nich znaleźć perełki ocalałej starej zabudowy, której przykładem jest chociażby okazały budynek Banku Kalifornii - uważany za najładniejszy tego typu obiekt w mieście.

Budynek Banku Kalifornii
Wieżowce San Francisco - Financial District




Transamerica Pyramid
 Tuż za narożnikiem, wznieśliśmy wzrok jeszcze wyżej, spoglądając na szczyt najwyższej konstrukcji w San Francisco - 260-metrowego wieżowca Transamerica Pyramid. Nowatorska budowla, która pozostaje dziś niewątpliwie jedym z symboli miasta, powstała w 1972 r. Zaprojektowano ją nietuzinkowo, w kształcie ostrosłupa, co umożliwia dotarcie większej ilości światła i świeżego powietrza do otaczających budynek ulic. W narożnikach, wyrastających blisko wierzchołka, znajdują się szyby wind. Całkiem fajnie pomyślane.  

Pokonując dystans niewielkiej uliczki Clay, przenieśliśmy się do Chinatown. Woow... co za zmiana scenografii! Jedna z naczęściej odwiedzanych przez turystów dzielnic San Francisco wydaje się namiastką Azji na amerykańskiej ziemi. Typowe dla architektury wschodu piętrowe dachy o fajkowatych narożnikach, barwnie zdobione elewacje budynków, kolorowe latarnie i ogniste lampiony nad ulicami, podkreślają charakter dzielnicy. Sklepy i restauracje, nad którymi królują szyldy z chińskimi nazwami, zapraszają do degustacji specjałów lokalnej kuchni i zakupu rodzimych towarów.  
Wydaje się jednak, że to sami mieszkańcy tworzą ponad wszystko niepowtarzalny klimat tego miejsca. Od XIX w., Chinatown pozostaje domem dla tysięcy chińskich imigrantów (lub ich potomków), którzy w różnym czasie napływali do San Francisco wskutek zawirowań historii. Chociaż ich sytuacja prawna w USA nie zawsze była stabilna, dzisiaj, tworzą w tym mieście największe i najstarsze skupisko chińskiej społeczności poza Azją. Posługują się własnym językiem, zachowują zwyczaje, mają własną szkołę, banki i prasę.

Odpoczęliśmy i posililiśmy się trochę na Portsmouth Square, obserwując jednocześnie grupki Chińczyków, którzy niedzielny dzień spędzali w tym miejscu na prostych przyjemnościach - grając w karty lub w kości. 

 
 


Poruszając się na południe, opuściliśmy Chinatown przez Bramę Smoka, aby ponownie znaleźć się w otoczeniu ulic, typowych dla bogatego i nowoczesnego śródmieścia.

Po kilku minutach siedzieliśmy już w promieniach wiosennego słońca na Union Square, popijąc  przepyszną kawę i kontenplując panoramę ogromnego placu z otaczającymi go eleganckimi hotelami i ekskluzywnymi butikami. 

Union Square
Nie mogę nie wspomnieć o bajecznych palmach stanowiących zieloną ozdobę skweru, pośrodku którego króluje na wysokim postumencie zwycięska Nike. 

To właśnie z jej perspektywy zapragnęliśmy rzucić okiem na plac. Stojąc na tarasie domu handlowego Macy's przekonaliśmy się, że Nike zdecydowanie ma co podziwiać.





Aby urozmaicić wędrówkę ulicami San Francisco, koniecznie musieliśmy skorzystać z jednej z jego największych atrakcji - przejażdżki starym tramwajem linowym (Cable Car).
Pagórkowaty teren, na którym rozłożyło się miasto, przez lata w przeszłości utrudniał mieszkańcom poruszanie się pomiędzy dzielnicami. Pierwsza, uruchomiona w 1873 r. linia tramwajowa znacznie usprawniła komunikację i transport, a jej sukces spowodował, że wkrótce zaczęły powstawać kolejne. 

Tramwaj linowy w XIX w.

Dzisiaj, pomimo rozwoju techniki, ostały się trzy linie tramwajowe, a San Francisco to jedyne miasto na świecie, które wykorzystuje tę technologię nieprzerwanie od czasu jej powstania w XIX w.  





Tramwaje linowe cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem przybywających do miasta turystów. Każdy chce doświadczyć niezapomnianej jazdy na stopniach wagonika, poruszającego się za pomocą stalowej liny biegnącej pod powierzchnią torowiska. 
No, my do wyjątków nie należeliśmy. Przejażdżka tramwajem była obowiązkowa!


Zabytkowy, wykończony drewnem wagonik zabrał nas w górę ulicy, trasą Powell-Hyde.
Zostawiając za sobą imponujące wieżowce, zaczęliśmy cieszyć oczy mieszaniną kolorów, kształtów i form mijanych kamienic i stylizowanych wiktoriańskich domów. Świetne! Eklektyczne, ale świetne!
 
Niesamowitym przeżyciem była wspinaczka pod strome wzniesienia, a następnie staczanie się z nich, w kontrolowany przez motorniczego sposób. Prawdę mówiąc na pracę tego ostatniego, też zerkaliśmy z zaciekawieniem, bo prowadzenie zabytkowego pojazdu wymaga całkiem sporego wysiłku.


Pamiętajmy, że tramwaj nie ma własnego silnika i żeby jechać, musi zaczepić się o  stalową linę - pozostającą w biegu, pod powierzchnią drogi. I to jest właśnie rola motorniczego, który przez wąską szczelinę w podłodze, za pomocą mechanicznej przekładni (jakby kleszczy), musi uchwycić tę "wędrującą" linę, a tym samym "wpiąć" do niej wagonik.  Liny wprawiane są w ruch przez silniki elektryczne w centralnej siłowni.  
Oprócz pochwycenia kabla, bardzo ważne jest też jego puszczenie w miejscu, gdzie mają zmienić się liny. Taki odcinek trzeba przejechać siłą rozpędu, po czym ponownie, w biegu, wpiąć się do ruchomej pętli pod torowiskiem. 

Archaiczna metoda wymaga niewątpliwie umiejętności technicznych i siły ramion, toteż nie każdy może zostać motorniczym tramwaju linowego. Spośród osób uczęszczających na kurs prowadzenia tego pojazdu, egzamin zdaje pozytywnie ponoć tylko 30%. 

Nasz motorniczy znał się na rzeczy, ale faktycznie - w trakcie całej drogi trochę się biedula tymi wajchami namachał. 










Tramwajem linowym dotarliśmy na  wzgórze Russian Hill, zawdzięczające swoją nazwę odkryciu poszukiwaczy złota, którzy znaleźli tu niegdyś tablice nagrobkowe pokryte cyrylicą. 

Ze wzniesienia rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na sąsiednie wzgórze Telegraph Hill i zatokę za jego plecami. 
Widok z Russian Hill na Telegraph Hill i Zatokę San Francisco

Jednak najfajniejszy widok rozpościera się na ulicę Lombard Street, a w zasadzie jej fragment. W tym miejscu, jest to po prostu najbardziej pokręcona ulica na świecie. 

Pokręcona Lombard Street












Dystans ośmiu ostrych zakrętów na zboczu o nachyleniu prawie 40 stopni czeka na śmiałków chcących wypróbować swoje akrobatyczno-drogowe umiejętności. Mimo trudności, chętnych nie brakuje, bo zjazd po Lombardzie to świetna zabawa, zarówno dla kierowców jak i licznych widzów. 

Schodząc po sporej stromiźnie z Russian Hill, z podziwem patrzyliśmy na domy stojące wzdłuż ulicy. Taka zabudowa pokrywa całe miasto. Przypomina kolorową, architektoniczną łąkę z licznymi odmianami obiektów w wiktoriańskim stylu - jak z bajki. Bardzo mi się podobały te chatki, a w otoczeniu wiosennego kwiecia - zyskiwały niepowtarzalny urok.






















... taki fotograficzny psikus :)

Pati i Tymek mieli raczej na drugim planie czar kamieniczek, za to uwadze ich nie uszło bardzo sympatyczne miejsce rekreacji z placem zabaw dla dzieci. Oczywiście, skorzystaliśmy.

















Pozostając ciągle na Lombard Street, ponownie poczęliśmy wspinać się na górę, tym razem na Telegraph Hill. Dzieci, zmotywowane obietnicą wizyty w McDonaldzie, dziarsko parły do przodu podśpiewując - już razem, po angielsku. Im wyżej, tym panorama stawała się piękniejsza. Ponownie nie mogłam napatrzeć się na kamieniczki z charakterystycznymi wykuszami, z pięknymi zdobieniami, na domy zbudowane na planie ośmioboku, na cytrynowe drzewka na balkonach!




Gdy doszliśmy do końca długaśnej Lombard Street, Zatoka San Francisco błyszczała u naszych stóp. Cóż za cudowny widok! 
A na samym szczycie - jeszcze jeden z symboli miasta spoglądał na nas z dumą. Wieża Coit Tower. Wybudowano ją dzięki hojności ekscentrycznej damy - Lillie Chichcock Coit znanej ochotniczki straży pożarnej, która przez lata wspierała działalność tej służby. Oprócz tego, że przekazała swój majątek miastu na upiększenie okolicy, to na szczycie Telegrafph Hill ufundowała jeszcze wieżę, która swoim kształtem przypomina podobno dyszę węża strażackiego. W sumie, jak się przyjrzeć...

Po wejściu na wzgórze, cóż... znowu trzeba było zejść na dół. Ruszyliśmy najkrótszą drogą ku centrum, mając przy tym okazję oglądać zabudowę North Beach - jednej z najstarszych dzielnic San Francisco. 
Włączając się w Columbus Avenue, zobaczyliśmy kolejną, niepowtarzalną scenerię tej niesamowitej aglomeracji: na tle nowoczesnych biurowców, kontrastując z potężną Transamerica Pyramid, przycupnęła drobna, wysmukła kamienica - Columbus Tower
Zakupiona i odremontowana przez reżysera Francisa Forda Coppolę, ze swoją zielono-miedzianą fasadą, jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych obiektów miasta. Naprawdę bardzo ładna kamieniczka!

Obiecana wizyta w McDonaldzie ukoronowała pierwszy dzień zwiedzania. Nazajutrz, czekały nas kolejne atrakcje, w tym miejsca, które stały się sceną ujęć wielu produkcji filmowych.
Pospacerujcie ulicami San Francisco


Pogorszenie pogody w dniu następnym, i tak nie odwiodło nas od myśli, aby ponownie przyjrzeć się potężnej konstrukcji mostu, który od przeszło 80 lat niepodzielnie króluje nad cieśniną Golden Gate. 

Wybudowany w 1937 r., jest widoczny z każdego punktu północnego wybrzeża miasta. Dwa potężne, bliźniacze pylony podpierają stalowe liny, na których zawieszono długie - na blisko 1300 m - przęsło. Do 1964 r. był to najdłuższy most wiszący na świecie. Udało nam się dotrzeć do podnóża tej gigantycznej budowli. Z bliska wydaje się jeszcze potężniejsza. Jej charakterystyczna barwa w kolorze "międzynarodowego pomarańczu" idealnie wpisuje się w krajobraz cieśniny, a przy tym sprawia, że przeprawa nad Złotymi Wrotami jest lepiej widoczna podczas częstych w tym rejonie mgieł.


Projektantem mostu był Joseph Strauss - autor blisko 400 podobnych założeń w Ameryce, Europie i Azji. Po wielu poprawkach, udało mu się stworzyć taki koncept, aby uratować przed rozbiórką stary wojskowy fort, który od 150 lat stał na straży wejścia do Zatoki San Francisco. 

Twierdza założona jeszcze przez hiszpańskich kolonizatorów, użytkowana później przez armię Meksyku, rozbudowana w końcu przez amerykańskich inżynierów wojskowych - zawsze miała znaczenie militarne. Jej wartość historyczna i architektoniczna już na początku XX w. była nie do przecenienia, dlatego Fort Point - dzięki Straussowi - wspaniale wkomponował się  w arkadę podtrzymującą most na jego południowym krańcu. I fajnie, bo obiekt - pamiętający czasy wojny secesyjnej, a nawet okres batalii amerykańsko-meksykańskiej - to pomnik, który naprawdę było warto przekazać przyszłym pokoleniom. 

W miejscu gdzie staliśmy i gdzie kiedyś  funkcjonował wspomniany fort, z biegiem czasu na obszarze przeszło 6 kilometrów kwadratowych, powstała ogromna baza armii amerykańskiej - Presidio (ta sama, w której Sean Connery i Mark Harmon rozwiązują zagadkę morderstwa w filmie "The Presidio" z 1988 r.). 

Baza już dzisiaj nie istnieje. W 1994 r. Kongres Stanów Zjednoczonych podjął decyzję o likwidacji statusu Presidio jako aktywnej instalacji wojskowej na północny San Francisco. 

Aby jednak nie zaprzepaścić przeszło dwustu lat historii tego miejsca, w 1996 r. Kongres utworzył Presidio Trust - agencję federalną odpowiedzialną za ochronę zasobów naturalnych, kulturalnych, krajobrazowych i rekreacyjnych Presidio, w granicach Narodowego Obszaru Rekreacyjnego Golden Gate. Agencja zarządza rozległym terenem i infrastrukturą byłych koszar we współpracy z National Park Service. 
Dzięki tej niezwykłej transformacji, Presidio wciąż żyje, otwarte na użytek publiczny. 



Nie wyobrażacie sobie jak tam jest ładnie. Zadbane ceglane budynki z białymi werandami stoją wśród malowniczych wzgórz, w otoczeniu pięknej zieleni. Mieszczą zabytkowe wnętrza, skupiają liczne wystawy, są siedzibami różnego rodzaju organizacji, instytucji kulturalnych, hoteli i restauracji. Znajdująca się tam kolekcja fortyfikacji, budowli i artefaktów związanych z historią wojskową obejmuje też najstarszy cmentarz narodowy na Zachodnim Wybrzeżu.
Galeria Presidio


Ciekawostką jest, iż w odrestaurowanych budynkach byłego szpitala wojskowego (Letterman Army Hospital), znany producent  filmowy - George Lucas, stworzył kampus Letterman Digital Art Center. Lobby firmy Lucasfilm Ltd., z licznymi pamiątkami ze wszystkich epizodów "Gwiezdnych Wojen", jest dostępne dla turystów! Oczywiście skwapliwie skorzystaliśmy z takiej okazji. Tymek uwielbia "Star Wars". Nie posiadał się z radości mogąc spotkać swojego ulubionego droida R2D2.
  
Pożegnawszy zamyślone, acz pogodne oblicze mistrza Yody stojącego na cokole fontanny przed siedzibą Lucasa, udaliśmy się w dalszą drogę, śladem scen kolejnych znanych produkcji filmowych.
Zobaczcie lobby Lucasfilm


Lyon Street Steps
Po zerknięciu na jedną z bardziej spektakularnych scenerii miasta u szczytu Lyon Street Steps, dotarliśmy do Palace of Fine Arts (Pałacu Sztuk Pięknych). Jest to jeden z dziesięciu pałaców wybudowanych w 1915 r. z okazji Wystawy Panamsko-Pacyficznej. 
Fikcyjne greckie ruiny okazały się na tyle popularną budowlą, że uniknęły planowanej rozbiórki po Ekspozycji. Monumentalna rotunda z okalającymi ją kolumnami, z szeroką laguną otoczoną kwiatami i drzewami eukaliptusowymi, to dziś sanktuarium zieleni, spokoju i w istocie piękna... 
Zobaczcie

Czy nie jest to wymarzona sceneria do filmu? Oczywiście, że tak. Możecie nie pamiętać, bo było to zaledwie trzyminutowe ujęcie, ale to właśnie w tym miejscu, w filmie "Twierdza" (z 1996 r.), John Mason (Sean Connery) po swojej zwariowanej ucieczce spod opieki agentów FBI, spotyka się ze swoją dorosłą już córką. 
Przypomnijcie sobie tę scenę - Kadr z filmu

 






W czasie obiadu odkryliśmy, że na narożniku ulic Steiner i Broadway (czyli dokładnie dwie ulice od naszego apartamentu), od przeszło stu lat stoi stara wiktoriańska rezydencja, która jeszcze w 2016 r. była do kupienia za 4,5 miliona dolarów! 
Skąd taka niebotyczna cena? 
To filmowy dom Pani Doubtfire!



 






A na zakończenie - migawka ze starego serialu "Pełna Chata". Pamiętacie końcowe ujęcie czołówki z tymi kolorowymi wiktoriańskimi domami? To osławione Painted Ladies (Malowane Damy), które rozsiadły się przy Alamo Square.



Poznajcie Malowane Damy

Po akcentach filmowych, przyszedł czas na wielką sztukę. Zwiedzając duże miasta, zawsze staram się wytropić odrobinę światowego malarstwa. W Stanach Zjednoczonych, w szczególności poszukuję dzieł starych mistrzów europejskich, których prace w różnym czasie i w dość sporej ilości zostały wywiezione za ocean, a teraz zdobią ściany amerykańskich kolekcji... 

San Francisco mnie nie zawiodło. Na północnym zachodzie aglomeracji, w Parku Lincolna, znajduje się California Palace of the Legion of Honor (Kalifornijski Pałac Legii Honorowej). Obiekt, wybudowany dla upamiętnienia żołnierzy poległych podczas I wojny światowej, od samego początku stał się muzeum wystawiającym najcenniejsze dzieła artystów europejskich takich jak Rembrandt, Rubens czy Monet.
Zobaczcie najciekawsze z nich

W muzeum, jak zawsze, spędziliśmy więcej czasu niż planowaliśmy. Ale wielkiej straty w tym nie było, gdyż tego dnia w San Francisco, pogoda zupełnie nie dopisywała. W takiej sytuacji, postanowiliśmy szukać słońca w innym rejonie półwyspu. Obraliśmy azymut na południe, gdzie terenom północnej części Doliny Santa Clara, nadano nazwę Doliny Krzemowej (Silicon Valley).

Dolina Krzemowa (link do zdjęcia)
Od lat 50. XX wieku, obszar ten stanowi centrum amerykańskiego przemysłu nowej generacji. 

Bliskość placówek naukowo-badawczych, w tym Uniwersytetu Stanforda, świetna infrastruktura, wysoko wykwalifikowana kadra  i nieograniczone możliwości rozwoju, czynią to miejsce niezwykle atrakcyjnym na mapie światowego biznesu. Bonusem jest sąsiedztwo największych miast Ameryki Północnej i przyjemny, ciepły klimat. 

Nic dziwnego, że spełnieniem marzeń wielu ludzi, jest praca lub co więcej, założenie własnego innowacyjnego przedsiębiorstwa w tym kalifornijskim technopolis.
  
Osiągnąć tam sukces nie jest łatwo, gdyż w sądziedztwie rządzą najwięksi światowi giganci: Apple, Google, Intel, HP, Microsoft czy Facebook. 





Chcąc zobaczyć gdzie powstają usługi i produkty, z których korzysta cały świat, zawitaliśmy do siedziby:

Spacer między biurowcami rozległego, nowoczesnego kampusu, utwierdził nas w przekonaniu, że pracownicy nie tylko wykonują tam pracę umysłową. Tereny rekreacyjne, boiska do gry w piłkę, ścieżki spacerowe, punkty gastronomiczne - wszystkie te służbowe dobrodziejstwa pozwalają na relaksujące przerwy w pracy i utrzymanie kultury umysłu na wysokim poziomie. A ponieważ teren jest naprawdę rozległy, z punktu do punktu można przemieszczać się oryginalnymi googlowskimi rowerami. Kapitalnie!


 
Jedna z odsłon Androida w siedzibie Google
Jeden z dziesiątek rowerów Google



Bardzo nam się to wszystko podobało, szczególnie Patrycja zapragnęła pracować kiedyś dla Google'a - no cóż... marzenia trzeba mieć. 

Marzenia Pati szybko uległy jednak zmianie, gdy odwiedziliśmy siedzibę Apple'a... 
No nie mogliśmy dziewczyny stamtąd wyciągnąć. 

Oprócz tego, że w budynku Apple Park Visitor Center prezentowane są najnowsze modele I'Phonów, I'Padów, I'Watchów i jeszcze innych "I'Somethingów",
to wszystkie one są szeroko dostępne dla odwiedzających. Można wziąć do ręki dosłownie każde urządzenie i godzinami testować sobie jego możliwości.
 

Ponadto, skorzystaliśmy z bezpłatnych tabletów, aby za pomocą rozszerzonej rzeczywistości zobaczyć interaktywną makietę biurowca Apple. Świetna zabawa! Dzieciaki były zachwycone.

















 

W siedzibie Apple'a bawiliśmy już dobre 40 minut, gdy Pati przysiadła się do jakiejś młodzieżowej wycieczki na warsztaty z programowania i chyba przez kolejną godzinę, żadnym sposobem nie dało jej się ruszyć z miejsca. Wprawdzie przekreśliło to nasze plany dotarcia w tym dniu do Technicznego Muzeum Innowacji w San Jose, ale za to szczęśliwa córka, była o krok bliżej na drodze do znajomości języka Java. 
Zobaczcie wyprawę do Doliny Krzemowej

Kolejnego dnia, Podróżnicy - w szczególności ci najmłodsi, "złożyli zapotrzebowanie" na PLAŻĘ. Plażę byłam w stanie załatwić, pogodę do plażowania - niekoniecznie. Ale i tak pojechaliśmy, bo plaże na cyplu należą do najpiękniejszych w okolicy. Tylko lodowate i zdradliwe prądy oceaniczne odstraszają plażowiczów od kąpieli.  


Baker Beach
Baker Beach, którą odwiedziliśmy, niegdyś należała do Presidio, dzisiaj jest częścią Narodowego Obszaru Rekreacyjnego Golden Gate. Oblewany przez wody Pacyfiku piaszczysty brzeg, to urocze miejsce sprzyjające spacerom i zabawie na świeżym powietrzu, szczególnie gdy ucieka się przed falami... Spójrzcie


Zabawę kontynuowaliśmy w Parku Golden Gate.
To największy park San Francisco. Położony na planie ogromnego prostokąta - ciągnącego się od oceanu w głąb lądu - skrywa mnóstwo atrakcji. Nam udało się wejść do Muzeum Kalifornijskiej Akademii Nauk - jednego z najnowszych, najbardziej innowacyjnych i ekologicznych muzeów na świecie. 


Dach budynku Kalifornijskiej Akademii Nauk (link do zdjęcia)
Akademia, jako jedyna instytucja na świecie, mieści w swoim budynku akwarium, planetarium, muzeum  historii naturalnej oraz świetnej jakości urządzenia do badań naukowych, o programach edukacyjnych nie wspominając.


Kosmiczny budynek Akademii, pokryty żyjącym dachem, jest zaprojektowany tak, aby nie tylko pokazywać eksponaty, ale żeby również przekonywać odwiedzających do poszanowania zasobów środowiska naturalnego. 
Fajne miejsce i naprawdę unikatowe okazy. Do absolutnych hitów zaliczyliśmy alligatora albinosa i anakondę zieloną, której gatunek uważany jest za największego węża na Ziemi. Anakonda była wielkości rosłego pytona, więc pomyśleliśmy, że mizerny to okaz, ale po chwili doczytaliśmy, iż mamy przed sobą jeszcze bardzo młodego osobnika...

 
Alligator Albinos (unikat!)
Ary Ararauna - mieszkańcy lasu deszczowego








Golden State Park
Po opuszczeniu Akademii, pospacerowaliśmy chwilę po parku. Gdy jest ładniejsza pogoda, a drzewa cieszą się koronami liści - musi tam być bardzo ładnie. Niestety w pochmurny dzień, piękne rzeźby, pomniki czy inne elementy małej architektury tracą na uroku i nie dają się zapamiętać tak, jak mogłyby to zrobić w pełnej krasie.

Znaleziona skrytka geocache'a
Kierując się w stronę Japońskiego Ogrodu Herbacianego, udało nam się znaleźć w Parku Róż skrytkę geocache'a. Patrycja lubi je namierzać i odhaczać swoje odszukane trofea w sieci. Jeśli nie słyszeliście nigdy o tej zabawie - poczytajcie tutaj. 


Wejście do Japońskiego Ogrodu Herbacianego
Do Japońskiego Ogrodu Herbacianego nie weszliśmy, bo przy kaprysach nieba w tym dniu, nie miało to po prostu sensu. Zerkając zaledwie przez bramę, doświadczyliśmy jedynie przedsmaku zieleńca, jaki powstał z okazji Wystawy Światowej w 1894 r. Jest to najstarszy publiczny ogród japoński w USA - ponoć piękny, ale tym razem się o tym nie przekonaliśmy.
Galeria z Parku Golden Gate


W ostatnim dniu naszego pobytu w San Francisco czekała nas niezwyła, przyprawiająca o dreszczyk emocji atrakcja - zwiedzanie byłego więzienia na wyspie Alcatraz


Wyspa Alcatraz z byłym więzieniem o zaostrzonym rygorze (link do zdjęcia)
Któż nie słyszał o Alcatraz  – wyspie, a właściwie „Skale” (The Rock) - jak ją nazywano, gdzie do więzienia o zaostrzonym rygorze zsyłano niegdyś najniebezpieczniejszych kryminalistów Ameryki. 
Miejsce odludne, napawające grozą, z którego ucieczka była absolutnie niemożliwa - urosło dziś do rangi symbolu narodowego. Znane jest światu przede wszystkim dzięki licznym produkcjom filmowym oraz bogatej literaturze. Nie ma chyba osoby, która nigdy nie widziałaby Alcatraz w filmach, w książkach lub w internecie. 
My też mieliśmy o tym jakieś pojęcie. Ale zobaczyć starą „Skałę” na własne oczy –  to zupełnie coś innego...

Jej historia rozpoczęła się w 1775 r. gdy hiszpański podróżnik Juan Manuel de Ayala dopłynął do brzegów dzisiejszej zatoki San Francisco, a małą, skalistą wyspę znajdującą się na jej wodach nazwał "La Isla de los Alcatraces" – co znaczy po prostu „Wyspa Pelikanów”. Nie było tam żadnych śladów życia. Ot, bezużyteczny skrawek ziemi, otoczony Pacyfikiem.

Minęło jednak trochę czasu, a strategiczne położenie wyspy docenili w połowie XIX wieku Amerykanie, którzy kupili bezludną skałę od Meksyku i w ciągu kilku lat przekształcili w militarną fortecę obsadzoną dziesiątkami dział. Alcatraz - jak ją zaczęto nazywać, miała odstraszać wszystkich obcych, zwabionych kalifornijską gorączką złota. Już jednak w czasie wojny secesyjnej (1861–1865) dostrzeżono inne walory wyspy. Oddalona od lądu o niespełna 2,5 km., była łatwo dostępna dla statków, ale nie dawała możliwości opuszczenia swojego terytorium w inny sposób. 

link do zdjęcia
Nikt - płynąc wpław - nie miałby szans wygrać z zimnym i niezwykle silnym prądem oceanicznym, toteż ówcześni planiści uznali, że ucieczka z Alcatraz jest niewykonalna. Ni mniej ni więcej, było to idealne miejsce na więzienie, do którego niebawem zaczęli trafiać jeńcy, kryminaliści i dezerterzy.

W 1933 r. wyspę przejął Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych. Teraz był to już teren rządowy, a funkcjonujące na nim więzienie stanowe postanowiono zamienić na federalne o zaostrzonym rygorze. Odpowiednio je też w tym celu przygotowano.


Alcatraz w 1934 r. - do brzegu przybył pierwszy transport więźniów (link do zdjęcia)

Pierwszy transport skazańców przybył na wyspę rano 11 sierpnia 1934 r. Wiózł 137 więźniów, przetransportowanych z innych zakładów karnych, gdzie sprawiali trudności. Większość z nich była notorycznymi rabusiami bankowymi i mordercami. Eskortowało ich 60 agentów specjalnych FBI, a na miejscu oczekiwało 155 dobrze wyszkolonych strażników i pierwszy dyrektor placówki – James Johnston. 
Co istotne, cały personel miał na celu utrzymanie porządku w więzieniu, a nie resocjalizację więźniów. 

Al Capone - więzień z nr 85 (link do zdjęcia)
W grupie pierwszych osadzonych, znalazł się najsłynniejszy gangster epoki: Al Capone. Król nielegalnego handlu alkoholem w okresie prohibicji, został skazany w 1931 r. za oszustwa podatkowe, gdyż – jak wiadomo – nic innego nie można mu było udowodnić. O ile w Atlancie, gdzie odsiadywał pierwsze lata kary, nie tracił rezonu, tak w Alcatraz życie przestało go rozpieszczać. Nie mógł już przekupywać strażników i innych współwięźniów, musiał pracować jak wszyscy, a dodatkową karą dla niego, był obowiązek codziennego czyszczenia więziennych latryn.

Czy istniał chociażby cień szansy, aby na własną rękę opuścić ponure mury federalnego karceru? Teoretycznie nie.
Placówka szczyciła sie najwyższymi standardami procedur bezpieczeństwa. Cała infrastruktura znajdująca się na wyspie została przygotowana tak, aby jej pensjonariusze nawet nie pomyśleli o ucieczce. Stare tunele dawnego wojskowego fortu zostały zabetonowane, mury wzmocnione, drzwi cel, z których żadna nie przylegała do zewnętrznych ścian, zabezpieczono zamkami elektrycznymi, a przed wejściami do warsztatów i stołówki zainstalowano wykrywacze metalu (co w tamtych czasach było całkiem nowoczesnym rozwiązaniem). 

Mury Alcatraz (link do zdjęcia)
Na galeriach cały czas czuwali uzbrojeni strażnicy, zaś spacerniak otoczono wysokim na osiem metrów płotem, zwieńczonym zwojami kolczastego drutu. Na wszelki wypadek, w newralgicznych punktach wyspy, już poza obrębem więzienia, ustawiono dodatkowo wieże wartownicze.









No cóż... To, co było barierą nie do pokonania dla jednych, dla innych stanowiło wyzwanie.

Spacerniak
W historii „Skały” odnotowano 14 prób ucieczki z udziałem 36 desperatów, którzy wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi podjęli ryzyko wydostania się na wolność. 23 uciekinierów natychmiast schwytano, 6 zastrzelono w pościgu, 4 utonęło. A co z ostatnią trójką? 
To chyba największa tajemnica Alcatraz.

11 czerwca 1962 r. trzej mężczyźni: Frank Morris oraz bracia John i Clarence Anglinowie opuścili nocą mury więzienia i ślad po nich zaginął. Pomimo poszukiwań zakrojonych na ogromną skalę, nigdy nie znaleziono ich żywych, ani martwych. 
Czyżby zatem najsłynniejsza i najbardziej spektakularna ucieczka w historii amerykańskiego więziennictwa ukoronowana została sukcesem? Poniżej, jeszcze o tym napiszę, ale na razie „wprowadzę” Was do samego więzienia.

Poruszając się jego korytarzami wzdłuż pustych dzisiaj cel, za sprawą audio przewodnika przenosimy się w czasie do okresu, gdy tętniło tam mroczne, przygnębiające życie. Ze słuchawek słychać liczne głosy więźniów, ich pokrzykiwania, szczęk otwieranych krat, zgrzyt przekręcanych w zamkach kluczy. Niekiedy, sygnał syreny alarmowej, odgłosy biegnących, ich oddechy, nawoływania wartowników. Strzały, a nawet wybuchy granatów. To tło do relacji o egzystencji na „Skale”.  

Historię więzienia i jej pensjonariuszy opowiada wiele osób: sami osadzeni, strażnicy i ich rodziny, odwiedzający więźniów krewni. Jesteśmy niemymi świadkami życia i wydarzeń jakie rozgrywały się przez lata w Alcatraz.


W pomieszczeniach administracji z zachowanym wyposażeniem, słychać sygnał starej radiostacji. W stołówce – gwar, kłótnie, brzęk metalowych kubków i uderzanych o menażki łyżek. 

Na zewnątrz szum fal, wiatru i już prawdziwy, piękny widok na San Francisco, skąd w czasie Sylwestra, ale też z innych okazji, przy dobrej pogodzie, dochodziły na wyspę dźwięki muzyki, a nawet zapach domowego jedzenia. Te bodźce były ponoć dla więźniów szczególnie trudną karą do zniesienia. 


 






Wracamy do cel. Są bardzo małe. Mieszczą zaledwie pryczę, umywalkę i sedes. Takich jest zdecydowana większość. Nie ma w nich zupełnie żadnych osobistych akcentów. Jedna z więziennych regulacji określało jasno:

„Masz prawo do jedzenia, odzieży, schronienia i opieki medycznej. Cokolwiek innego dostaniesz, jest przywilejem”.

Czarna Dziura - jedna z 6 izolatek w bloku D
Trudno sobie to wyobrazić, ale w Alcatraz nawet czytanie książek było nagrodą. Więźniowie, którzy sobie bardzo zasłużyli mogli w celi mieć gry planszowe, instrumenty muzyczne czy przybory malarskie.


Niesubordynowani zaś kończyli w izolatkach - strasznych, ciasnych pomieszczeniach, pozbawionych okien. Maksymalny czas zamknięcia w kompletnych ciemnościach i zimnie wynosił 19 dni!!! 


Złam zasady i idziesz do więzienia, złam zasady więzienia i idziesz do Alcatraz
Być może ostra dyscyplina i surowe warunki  sprawiły, że w latach czterdziestych doszło do buntu więźniów, chcących przemocą wydostać się z niewoli. Wydarzenia te przeszły do historii jako „bitwa o Alcatraz”. Kilku osadzonym udało się obezwładnić strażników i zabrać im broń. Plan ucieczki spalił jednak na panewce, gdy okazało się, że pracownicy więzienia nie mieli kluczy na podwórze, przez które skazańcy zamierzali uciec. Wtedy doszło do trzydniowego starcia, które wspierali nawet żołnierze piechoty morskiej. 

Podczas ostatecznego szturmu, ogniem i granatami wypierano więźniów z kolejnych pomieszczeń. Ślady tej walki są dziś doskonale widoczne na więziennym korytarzu. 
Podczas buntu zabito dwóch mundurowych, a osiemnastu zostało rannych. Trzech buntowników w obliczu klęski zastrzeliło się, a dwóch zostało schwytanych i za zabójstwa strażników - skazanych na karę śmierci.

Po tych wydarzeniach, buntów w Alcatraz więcej nie było. Nie wszyscy bowiem próbowali opuścić więzienie w tak brawurowy sposób, a już na pewno nie Frank Morris.
W końcu trafiamy do jego celi, sąsiadującej z celami, Allena Westa i braci Anglinów. Audio przewodnik przedstawia fascynującą historię ich słynnej ucieczki, o której wcześniej wspomniałam.

Frank Morris         Clarence Anglin           John Anglin (link do zdjęcia)
Przygotowania do niej zaczęły się w 1960 r., gdy w najsurowszym zakładzie penitencjarnym Ameryki spotkało się czterech wyjętych spod prawa kryminalistów. Frank Morris, wielokrotnie siedział w więzieniu, głównie za posiadanie narkotyków i rozboje. Bracia Anglinowie mieli na swoim koncie kilka napadów na banki i ucieczki ze słabiej strzeżonych więzień. John wylądował w Alcatraz w październiku 1960 r., Clarence zaś – cztery miesiące później. Panowie szybko znaleźli wspólny język również z Allenem Westem - długoletnim złodziejem samochodów. Wszyscy oni byli zainteresowani milszym sposobem spędzania czasu, niż siedzenie za więziennymi kratami.


Mglistą ideę ucieczki każdego z tych osadzonych rozjaśniło niespodziewane odkrycie Morrisa, który oglądając ściany swojej celi zwrócił uwagę, że za kratą wentylacyjną pod umywalką znajduje się pusta przestrzeń. Przy pomocy łyżeczki do herbaty wydłubał większy otwór i odkrył biegnący równolegle do cel korytarz (jak się potem okazało, używany niegdyś przez konserwatorów instalacji wodnokanalizacyjnej). Sam Morris nie był w stanie sprawdzić, dokąd prowadzi przejście, bo do celi w każdej chwili mógł zajrzeć strażnik. Potrzebował wspólników. Siedzący w sąsiednich celach Anglinowie i West zgodzili się bez wahania.

We wrześniu 1961 r. mieli już precyzyjnie dopracowany plan, chociaż na pierwszy rzut oka wydawał się on beznadziejny. Zakładał przebicie się przez ściany, przedostanie przez wysokie mury, a na końcu przepłynięcie zatoki San Francisco. I to wszystko - w najściślejszej tajemnicy. Każdy przy zdrowych zmysłach pomyślałby, że to się nie może udać, ale Frank Morris, miał łeb na karku. Obdarzony niespotykaną inteligencją (IQ 133, co sytuuje go w górnych 3 procentach populacji) obmyślił wszystko w najdrobniejszych szczegółach.

Pierwszą przeszkodą były naturalnie ściany celi. Dziury w betonie więźniowie drążyli łyżeczkami i widelcami, które wykradali ze stołówki, omijając jakoś zainstalowane tam przecież wykrywacze metalu (tempo zwiększyli, gdy Morris przemycił z więziennego warsztatu stary silnik odkurzacza i zrobił z niego prowizoryczne wiertło). 

Pracę zaczynali około 17.30, kończyli o 21.00, gdy ogłaszano ciszę nocną i gaszono światła. By nie dać się zaskoczyć, pracowali na zmiany: jeden wybijał otwór, drugi nasłuchiwał i jeśli z oddali dobiegał odgłos kroków zbliżającego się strażnika, przekazywał sygnał ostrzegawczy. Okruchy gruzu wrzucali do korytarza, który – jak się okazało – prowadził do wychodzącego na dach szybu wentylacyjnego. Tą drogą zamierzali uciekać.

Uporanie się z jednym problemem rodziło następny. Podczas kontroli, strażnicy mogli z łatwością zauważyć usunięte metalowe kratki, a co gorsze - wydrążone dziury. Więźniowie wykonali więc atrapy tych kratek z papieru i mydła. Rozwiązanie, jakkolwiek mogłoby się wydawać absurdalne, sprawdzało się przez długie miesiące! Jak się okazało, Morris i spółka mieli w zanadrzu jeszcze lepsze sztuczki!

Przede wszystkim, musieli sobie zapewnić niezbędny ekwipunek. Z magazynu więziennego zdołali ukraść ponad 20 płaszczy przeciwdeszczowych, które po zlepieniu cementem i nadmuchaniu - miały posłużyć jako tratwy. Wiosła, zastąpiły kawałki sklejki po cichu wyniesionej z warsztatu. 


W celi "spał" więzień (link do zdjęcia)
Najważniejszym jednak elementem planu, była konieczność zagwarantowania sobie kilkugodzinnej przewagi, zanim strażnicy rano zorientują się, że doszło do ucieczki. Trzeba było jakoś uśpić czujność nocnego obchodu między celami. Strażnicy musieli widzieć, że więźniowie śpią. I tak też się stało.

"głowa" Johna Anglina (link do zdjęcia)
Wieczorem 11 czerwca 1962 r., półtora roku po rozpoczęciu planowania, spiskowcy byli gotowi. Po zgaszeniu świateł, ułożyli na pryczach własnoręcznie zrobione z mydła i papieru toaletowego... modele głów ludzkich. Aby wyglądały one realistycznie, pomalowali je ukradzionymi wcześniej z więziennej świetlicy farbami. Dokleili nawet prawdziwe włosy (wyniesione potajemnie od więziennego fryzjera). „Głowy” okryte kocami tak, aby tylko je same było widać, w półmroku musiały naprawdę przypominać śpiącego człowieka.

Anglinowie i Morris działali ściśle według planu. Nie oglądając się za siebie, doszli do szybu, wspięli na dach i dopiero tam spostrzegli, że na miejsce zbiórki nie dotarł West. Na odwrót było już za późno. Odczekali więc chwilę i po rynnach zsunęli się z dachu. Taki przynajmniej był plan. Skąd to wiadomo? Od Westa, do którego fortuna nie uśmiechnęła się podczas ucieczki. Ponoć zdenerwowany, źle spakował swój ucieczkowy ekwipunek i przechodząc przez dziurę, z celi do korytarza... zaklinował się. Gdy po oswobodzeniu dotarł do szybu wentylacyjnego, nie zastał już wspólników, a bez ich pomocy nie mógł się wspiąć na dach, ani z niego zejść. Załamany wrócił do celi. Następnego dnia udzielił wyczerpujących informacji agentom FBI, mając nadzieję, że postąpią z nim łaskawie.
Tymczasem trzech uciekinierów, około północy nadmuchało tratwy i odpłynęło z Alcatraz.

Nie wiadomo, jakie były ich dalsze losy. Prowadzone przez 17 lat śledztwo nie dało żadnych wyników. Konkluzja brzmiała: „nie istnieją żadne wiarygodne dowody pozwalające przypuszczać, że zdołali przeżyć”. Przeczyły temu jednak oświadczenia kuzyna i córki Morrisa, którzy wielokrotnie zapewniali, że wkrótce po ucieczce spotkali się z nim w San Diego, w Kalifornii.
Siostra Anglinów, Mearl Anglin Taylor, również kilkukrotnie potwierdziła, że ucieczka się powiodła. Obaj bracia mieli do niej zadzwonić i przysłać kartkę świąteczną.
Kuzyn Anglinów twierdził, że zbiegom udało się przedostać do Ameryki Południowej. To samo mówił przyjaciel braci – Fred Brizzi. Obaj pokazywali zdjęcia Anglinów zrobione w 1975 r. rzekomo przedstawiające ich na farmie w Brazylii. Istnieje też doniesienie, że w 1978 r. pojawili się na pogrzebie matki przebrani w stroje kobiece, przez co ponownie wywiedli w pole licznych, obecnych tam agentów FBI.
Największą sensację jednak wywołała plotka, iż w 50 rocznicę ucieczki, trójka zbiegów miała pojawić się ponownie w Alcatraz. Gdyby w tym dniu ciągle żyli, John Anglin miałby 82 lata, jego brat Clarence – 83, a Frank Morris – 86. Czy w tak podeszłym wieku zaryzykowaliby „sentymentalną podróż” na Skałę? Osobiście bardzo wątpię, ale nie przeszkodziło to amerykańskiej policji pojawić się w czerwcu 2012 r. w Alcatraz i bacznie monitorować sławną dziś atrakcję turystyczną – tak na wszelki wypadek, gdyby plotka miała się sprawdzić.

Nie sprawdziła się. Niemniej, w 2013 r. na posterunek Policji w Richmond, w północnym San Francisco,  trafił list podpisany przez... Johna Anglina.


„Nazywam się John Anglin. Uciekłem z Alcatraz w czerwcu 1962 roku z moim bratem Clarence’em i Frankiem Morrisem. Mam 83 lata i jestem w złym stanie. Mam raka. Tak, udało nam się wszystkim przeżyć tamtą noc, ale z trudem. Frank zmarł w październiku 2005 r. Jego grób znajduje się w Alexandrii. Leży tam pod zmienionym nazwiskiem. Mój brat zmarł w 2001 r. Jeżeli ogłosicie w telewizji, że będzie obiecane, iż trafię do więzienia na nie dłużej niż rok i zostanę otoczony opieką medyczną, wówczas napiszę do was i powiem, gdzie się znajduję. To nie jest żart, tylko uczciwa prawda. Mogłem wam powiedzieć, że przez siedem lat żyłem w Minot w Północnej Dakocie od 1996 do 2003 r.! Było tam jednak cholernie zimno i musiałem stamtąd pryskać. Przez większą część czasu po ucieczce mieszkałem w Seattle, ale teraz żyję w południowej Kalifornii”.



List rzekomego Johna Anglina (link do zdjęcia)
Na tym tajemniczy list się skończył. Nie wiadomo, co się stało z jego autorem. Czy faktycznie był nim John Anglin? Czy nawiązano z nim kontakt? Czy udało się w końcu poznać odpowiedź na jedną z najbardziej znanych, a ciągle nierozwiązanych zagadek kryminalnych w historii Stanów Zjednoczonych?
Tego oczywiście się nie dowiemy. Przynajmniej na razie.  

Telewizja CBS ujawniła, że list został dokładnie przebadany przez ekspertów z FBI. Specjaliści sprawdzili odciski palców, wykonali testy DNA, a także porównali charakter pisma. Wyniki określono jako "niejednoznaczne", co nie pozwoliło przesądzić o autentyczności listu.
Pozostaje się tylko uśmiechnąć... tym bardziej, że śledztwo nigdy oficjalnie nie zostało zakończone. Poszukiwania zbiegów z Alcatraz mają być ponoć kontynuowane do dnia, w którym najmłodszy z uciekinierów miałby skończyć 99 lat, albo do momentu, gdy uda się potwierdzić, że wszyscy nie żyją.

link
Cokolwiek wydarzyło się w czerwcu 1962 r., ucieczka Franka Morrisa i jego kolegów była tak spektakularna i na tyle podważyła autorytet najbardziej surowego więzienia w Ameryce, że na kanwie tych wydarzeń postanowiono nakręcić film. 
W 1979 r. wyprodukowano słynną "Ucieczkę z Alcatraz", z niedoścignioną rolą Clinta Eastwooda. Jeśli nie widzieliście lub nie pamiętacie tej produkcji – polecam.



Jak skończyła się natomiast historia samego więzienia? 
21 marca 1963 r., czyli w niespełna rok po słynnej ucieczce, na wniosek ówczesnego prokuratora generalnego - Roberta Kennedy'ego, więzienie zostało zamknięte. Oficjalnym powodem były zbyt wysokie koszty jego utrzymania.

Ostatni więźniowie opuścili Alcatraz 21 marca 1963 r. (link do zdjęcia)

Indianie na Alcatraz w 1969 r. (link do zdjęcia)
Gdy wyprowadzili się stamtąd przestępcy, Wyspa Pelikanów opustoszała na kilka lat, aby w 1969 r. znowu przyjąć nowych gości - grupę Indian - twierdzących, że to ich ziemia. Protestowali oni przeciwko jej sprzedaży deweloperowi z Teksasu, planującemu wybudować na wyspie luksusowe kasyno z hotelem. Wprawdzie po 19 miesiącach Indianie zostali wyprowadzeni przez funkcjonariuszy federalnych, ale udało im się przekonać rząd, by wyspa stała się parkiem narodowym. I chwała im za to.
W 1972 został utworzony Golden Gate Park, w którego obszar włączono także Alcatraz. Rok później otwarto wyspę dla publiczności. Był to strzał w dziesiątkę. Alcatraz jest dziś bowiem jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w okolicach San Francisco. Średnia liczba odwiedzających w skali roku wynosi ponad milion osób. Codziennie ok. 5 tysięcy ludzi przypływa na wyspę promem, aby na własne oczy zobaczyć pozostałości najgorszego amerykańskiego karceru... Ogromną popularnością cieszą się też wycieczki "nocne", prezentujące opuszczone więzienie w bardziej efektownej atmosferze.

Ale „Skała” ma dziś do zaoferowania znacznie więcej.


Spacerując ścieżkami tego niewielkiego skrawka lądu, nie można nie dostrzec pięknej i zadbanej roślinności. Na Alcatraz rosną dziesiątki gatunków roślin ozdobnych z całego świata - głównie kwiaty i krzewy, w tym liczne agawy i róże oraz roślinność śródziemnomorska. Są też drzewa.

 







Gdy  w 1963 roku więzienie zamknięto, wszystko tam ponoć zarosło. Dopiero po 2000 roku zaczęły zgłaszać się instytucje, a razem z nimi wolontariusze chcący odtworzyć ogrody, jakie niegdyś istniały na wyspie. Niektóre były chlubą samych więźniów.
Szczególnie zasłużonym „ogrodnikiem na Skale” był Elliott Michener, rezydent Alcatraz w latach 1941-48, któremu poświęcona została pamiątkowa tabliczka z fotografią. Zapewne ogrodnictwo było dla niego wewnętrznym wybawieniem, przypomnieniem o normalnym życiu poza kratami, ucieczką wewnątrz siebie. Więzień numer 578AZ od naczelnika otrzymał nawet przywileje - mógł wybudować sobie szklarnię, w której hodował begonie.


Obok przepięknej flory, tętni życiem bogata fauna. Wyspa jest królestwem ptaków, głównie mew i kormoranów. Jakby się zastanowić, Alcatraz to w ogóle anomalia przyrodnicza. Lita skała, owiewana porywistymi wiatrami, obijana przez zimne zasolone fale, nie wydaje się być najlepszym miejscem do życia dla zwierząt czy roślin. Tymczasem stała się ogrodem, który korzysta z odnawialnych źródeł energii i oszczędza deszczówkę!

 





Ponad 60 % energii wyspa zawdzięcza panelom słonecznym zainstalowanym na dachu dawnego zakładu karnego, a dzięki specjalnemu systemowi wyłapywania deszczówki i wody z mgieł nad zatoką, do cystern trafia ponad 15 tys. galonów wody rocznie. Można?





Niestety, gorzej ma się sprawa z budynkami. 
Wiele z nich jest mocno dotkniętych zębem czasu. W zasadzie, niektóre to zupełna ruina. Tylko stare zdjęcia obrazują faktyczny wygląd Klubu Oficerskiego czy Domu Naczelnika Więzienia.


Pozostałości po Klubie Oficerskim
Dawny Dom Naczelnika Więzienia

















Wędrówka po wyspie nie zabiera wiele czasu, prawdę mówiąc  Skała jest  znacznie mniejsza niż nasze dotychczasowe, zapamiętane z filmów wyobrażenie o niej. Aż trudno uwierzyć, że niegdyś na tak niewielkiej powierzchni mogły funkcjonować rozłącznie dwie zupełnie różne społeczności: najgroźniejsi przestępcy Ameryki i zwykli ludzie - rodziny strażników więziennych. Tak, strażnicy mieszkali na wyspie z rodzinami, starając się prowadzić normalne życie: łowili ryby, grali w kręgle, pielęgnowali przydomowe ogrody, pływali łodziami na zakupy. Mieszkało tam też wiele dzieci, które codziennie tymi samymi łodziami pokonywało drogę do szkoły. Oczywiście obowiązywał restrykcyjny zakaz nawiązywania kontaktów ze skazańcami, niemniej do jednej z ulubionych rozrywek dzieciarni należało podglądanie transportów nowych więźniów.

adres sklepu
Pod koniec zwiedzania weszliśmy do KSIĘGARNI... 
Nazwa sklepu umieszczona na budynku przy przystani, uderzyła mnie zaraz po przypłynięciu na wyspę. Spodziewałam się raczej kiosku z pamiątkami, ale nie księgarni. Asortyment punktu handlowego okazał się jednak jak najbardziej adekwatny do nazwy. 




TA księgarnia jest rajem czytelniczym dla fascynatów mrocznej strony okresu prohibicji i wielkiego kryzysu. 

Nie wyobrażacie sobie ile pozycji wydawniczych o Alcatraz można tam spotkać. Od biografii co sławniejszych pensjonariuszy, przez książki napisane przez zwykłych więźniów, a na relacjach strażników i opowieściach ich krewnych skończywszy – wszystko to można nabyć właśnie tam, a przy odrobinie szczęścia otrzymać nawet autograf autora. Naprawdę! Bardzo często bowiem, do Alcatraz przybywają jej dawni mieszkańcy. Spotkać tam można np. byłego więźnia - Williama G. Bakera, który za kraty trafił w wieku 24 lat za podrabianie czeków. Starszy już dziś pan, napisał książkę o swoim pobycie na Skale i kilka razy w tygodniu podpisuje jej egzemplarze. Książki sprzedaje muzeum, aby za zgromadzone fundusze wyremontować zniszczone budynki na wyspie.

Do bywalców należy też Jolene Babyak – autorka „Breaking the Rock”, która będąc córką jednego z ostatnich strażników więziennych, dorastała jako dziecko na Alcatraz. Podczas spotkań w księgarni opowiada o swoim dzieciństwie.

Czy wiecie komu zdarza się podpisywać biografię owianego legendą Ala Capone? Robi to Deirdre Marie Capone - wnuczka jego starszego brata - Ralpha Capone (oczywiście też gangstera). Mimo, że dla świata jest dziś oczywiste, iż Al Capone wraz ze swoimi braćmi miał na sumieniu setki ofiar, Pani Capone - w krótkim wywiadzie nagranym w celi swego krewniaka - z przekonaniem twierdzi, iż jej dziadek był ”biznesowym partnerem” wujka Ala. I oczywiście nie jest prawdą, że sam wujek był tak zły, jak się go powszechnie postrzega...


George Devincenzi - Alcatraz, 04.04.2019
Gdy buszowaliśmy w księgarni wśród tysiąca pamiątek, Patrycja dojrzała starszego jegomościa podpisującego turystom książkę ze zdjęciem umundurowanego mężczyzny na okładce. Okazało się, że to George Devincenzi, który za młodu pracował w Alcatraz jako strażnik więzienny. On też uwiecznił swoje wspomnienia z tamtego czasu.
 

Odpływaliśmy z wyspy zafascynowani jej historią, atmosferą i tajemnicami, których prawdopodobnie nikt nigdy nie pozna. 

Może właśnie dlatego najsłynniejsze na świecie, byłe więzienie o zaostrzonym rygorze, od dawna porusza wyobraźnię ludzką, a miłośnikom teorii spiskowych pozwala na mnogość spekulacji. 

Jedno jest pewne: dopóki zimne wody zatoki San Francisco obmywać będą starą twierdzę, dopóty legenda Alcatraz nie da o sobie zapomnieć. 





Zakończeniem udanej wycieczki był pyszny obiad w jednej z wielu restauracji zlokalizowanych na legendarnym Pier 39. 

Molo o tym numerze jest niezwykle popularną atrakcją turystyczną na wybrzeżu Zatoki San Francisco. Mieszczą się tam sklepy z pamiątkami, kawiarnie, salony gier video, wiruje karuzela, uliczne przedstawienia zbierają oklaski. 
Rozwój tego dużego turystycznego centrum handlowego zapoczątkował przedsiębiorca Warren Simmons, który zbudował na molo sklepy i pierwszą restaurację. To właśnie jej gośćmi byliśmy!  

















Każdy z Podróżników zamówił swój ulubiony posiłek. Jedzenie świetne.
Z pełnymi brzuchami mogliśmy ruszyć na spotkanie uchatek kalifornijskich, których domem są deski mariny przyległej do mola. 


Uchatki są super pocieszne! Generalnie, więszkość wyleguje się w słońcu, ale co bardziej temperamentne osobniki kłócą się na zabój i spychają z desek. Ubaw po pachy! 








Schodząc z Pier 39, odbyliśmy jeszcze ostatni krótki spacer po dzielnicy Fisherman's Whraf na wybrzeżu zatoki i cóż... czas było się żegnać z San Francisco. 
Zobaczcie ostatnie ujęcia z tej wyprawy

















1 komentarz:

  1. Ciekawie i z pasja opisane. Dodatkowym atutem są zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń