Bardzo nam się tam podobało podczas ostatniej świątecznej wyprawy, toteż wykorzystując kolejną - wiosenną przerwę w szkole, ponownie udaliśmy się na zachodnie wybrzeże USA - tym razem do San Francisco.
Od celu, dzieliło nas tylko 770 mil (czyli dobre 1200 km.)
i bagatela - ok. 12 godzin jazdy.
Ale Kalifornia - warta jest takiej eskapady!
Zostawiliśmy za sobą zaśnieżone Layton (takie, jak widzicie na zdjęciach) i popędziliśmy w kierunku Nevady.
Layton, 29 marca 2019 r. |
Layton, 29 marca 2019 r. |
Jeszcze w granicach Utah, mieliśmy okazję zatrzymać się na krótki postój w miejscu gdzie niegdyś leżało Bonneville -
przeogromne, prehistoryczne jezioro słonowodne. Oczywiście nie ma ono już dziś takich wymiarów jak tysiące lat temu, właściwie, wskutek wysychania wody, pozostały po nim niewielkie akweny (w tym Wielkie Jezioro Słone), ale ciekawostką jest to, że 20 tysięcy hektarów soli, pokrywające dawne dno jeziora, tworzy w tym miejscu strukturę twardą jak beton. Na tej niemal idealnie płaskiej i twardej solnej pustyni, został wytyczony tor do ustanawiania rekordów prędkości - myślę, że doskonale znany nie tylko miłośnikom wyścigów samochodowych. Jest to też jedno z niewielu miejsc na lądzie, gdzie można zobaczyć krzywiznę horyzontu!
My nie stanęliśmy osobiście na owym solnym torze, bo wiosna i jesień to na tym terenie "pora mokra", a zatem jedyne co mieliśmy przed oczami, to dzielące nas od toru, małe jeziorko - nieziemsko słone!
Droga przez Nevadę nie miała końca...
link do zdjęcia |
Pustynia, pustynia i pustynia...
Gdzieniegdzie ostrzeżenia, że to obszar, w rejonie którego są więzienia i zabieranie autostopowiczów jest zabronione.
Wreszcie, po pokonaniu bezkresnego stepu, dotarliśmy do Reno - "Największego Małego Miasteczka na Świecie" (The Biggest Little City in The World), będącego drugim po Las Vegas - miastem hazardu i uciech w Nevadzie.
Krótki, wieczorny spacer po centrum, najzwyczajniej w świecie nas rozczarował.
O ile Las Vegas jest GWIAZDĄ, Reno - pozostaje zaledwie odbiciem jej niepowtarzalnego blasku. Naprawdę, nic nadzwyczajnego, niemniej fajnie było przekonać się o tym osobiście.
Ciekawostka: W 1871 r. w Reno, krawiec Jacob Davis zaczął wzmacniać swoje płócienne spodnie miedzianymi nitami. Później, opatentował ten pomysł ze swoim dostawcą płótna - niejakim Levi Straussem...
Dzisiaj, logo z nazwiskiem pochodzącego z Niemiec żydowskiego imigranta, zna cały świat. Główna siedziba firmy znajduje się w San Francisco.
Zobaczcie jak wygląda centrum Reno
Rankiem kontynuowaliśmy podróż.
Ponieważ Reno leży u podnóża gór Sierra Nevada (wysokich na dobre 4 tysiące m.n.p.m.), mieliśmy do pokonania całkiem niezłe wzniesienie, aby przedostać się do Kalifornii. W Ameryce góry - nie stanowią żadnego problemu. Kilkupasmowe drogi sięgające szczytów - to tutaj norma. W Utah, takie drogi wzbudzają mój nieustanny podziw, tym bardziej, że całkiem wysoko ludzie budują sobie przy nich domy! Odwiedzając znajomą Polonię w okolicy, nie mogę napatrzeć się na panoramę za wielkimi oknami, ale mieszkać tak wysoko chyba bym nie chciała.
Opuściwszy terytorium Nevady, poczęliśmy wspinać się ku górze autostradą międzystanową nr 80. Naszej uwadze nie uszły coraz większe pokłady śniegu na poboczach. Im wyżej się wznosiliśmy, tym bardziej krajobraz przypominał krainę Królowej Mrozu rozpościerającej swój płaszcz na surowych, dostojnych szczytach. Coś niemożliwie pięknego.
Ośnieżone kaniony skrzyły się w słońcu blaskiem białego puchu, zalegającego na gałęziach wysokich sosen i rozłożystych jodeł. Cieszyliśmy oczy bajecznymi wręcz widokami za oknem. Ale jechaliśmy w końcu przez Tahoe National Forest (Las Narodowy Tahoe), a to dużo wyjaśniało.
Gdy zaczęliśmy zjeżdżać w dół, śnieg zaczął ustępować miejsca bardziej ciepłolubnej roślinności, a gdy góry zostały za nami, dostrzegliśmy pierwsze palmy i cyprysy!
Welcome to California!!!
Było słoneczne sobotnie przedpołudnie, a na naszej trasie, na horyzoncie, wyłaniała się stolica Kalifornii - Sacramento. Jego bogata historia, ściśle związana jest z poszukiwaniem złota w tych rejonach. W czasie, gdy ściągali tam liczni amatorzy tego cennego kruszcu, miasto było komercyjnym i gospodarczym centrum zaopatrującym osady górnicze leżące na złotonośnych terenach. Położone w strategicznym punkcie dystrybucyjnym, stanowiło miejsce postoju karawan, dyliżansów oraz łodzi rzecznych. Zlokalizowany był tam jeden z przystanków na drodze pierwszej kolei transkontynentalnej. Sacramento dysponowało też telegrafem i pocztą konną Pony Express.
Jednym słowem życie w tym mieście tętniło.
Ciekawie byłoby przenieść się do XIX w. i zobaczyć jak to wszystko kiedyś wyglądało...
Dzielnica skupiająca przeszło 50 zabytkowych obiektów, jest częścią największej kolekcji cennych historycznie budynków w zachodniej części USA.
Spacer uliczkami starego Sacramento City okazał się prawdziwą przyjemnością, tym bardziej, że zewsząd otaczała nas sceneria rodem z amerykańskich westernów.
"Wielka
Czwórka" - budynki należące kiedyś
do czterech wpływowych
przedsiębiorców, filantropów i potentatów kolejowych finansujących
budowę Pierwszej Kolei Transkontynentalnej
w USA
W architekturze miasteczka wyraźnie widać wpływy hiszpańskiego kolonializmu |
Wzdłuż wszystkich odnowionych lub zrekonstruowanych budynków, chodzić można po drewnianych chodnikach, które niegdyś miały zapewne chronić przed powodziami czy błotem ulicy. Zadaszone arterie kryją wejścia do historycznych pomieszczeń, wewnątrz których funkcjonują restauracje, kawiarnie i sklepy z pamiątkami. Po prostu raj dla turystów!
W Sacramento History Museum, trafiliśmy na dzień otwarty, gdzie "pierwsi osadnicy" opowiadali o dawnych czasach, zwyczajach, o funkcjonowaniu miasta, pokazywali pamiątki z przeszłości.
Naprawdę fajna sprawa, bo dzięki temu, nie można było przejść obojętnie obok wielu eksponatów.
Do Muzeum Kolei, z uwagi na brak czasu, już nie zdołaliśmy wejść, jednak odnotowaliśmy, że działa ono w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się końcowa stacja pierwszej transkontynentalnej linii kolejowej.
W okresie letnim, ze starego dworca przeładunkowego można wybrać się na wycieczkę historycznym pociągiem, natomiast przystań rzeczna oferuje rejsy parostatkiem. Statkiem nie płynęliśmy, ale mieliśmy okazję widzieć jak działa Tower Bridge - złoty most windowy na rzece Sacramento.
Gdy większa jednostka musi przedostać się przez prześwit konstrukcji, jej środek podnoszony jest w całości do góry.
Zmyślne urządzonko!
Z malowniczego skansenu, przez nowoczesne centrum Sacramento, skierowaliśmy swoje kroki do położonego nieopodal Kapitolu. Otoczona zielenią, neoklasycystyczna bryła, jest dumą stanowych władz Kalifornii. W istocie - budyneczek naprawdę okazały.
Obejrzyjcie skarby Sacramento
Z Sacramento do San Francisco był już tylko rzut beretem.
Most łączący Richmond z San Rafael |
W końcu, pokonaliśmy ostatni tunel pod wzgórzem i oczom naszym ukazała się jedna z najbardziej znanych i rozpoznawalnych konstrukcji na świecie - Most GOLDEN GATE!
Zbliżaliśmy się do niego z rosnącym podnieceniem. Właściwie, "samowola" nawigacji poszła w niepamięć. Wiosenne, popołudniowe słońce królowało na błękicie nieba, niezmąconego najmniejszą nawet chmurką. Ciepłe, złote promienie, cudownie oblewały od zachodu gigantyczną stalową bestię, podkreślając jej charakterystyczną pomarańczową barwę. Coś pięknego!
Aby w pełni nacieszyć oczy jedną z ikon Ameryki, zboczyliśmy przed mostem na drogę wiodącą ku pobliskim wzgórzom. Dominują one z tej strony nad całą okolicą i stanowią naturalną granicę oddzielającą przyjemne wybrzeże Zatoki San Francisco od dzikiego, smaganego wiatrami wybrzeża oceanu. Z trasy wijącej się na zboczach wzgórz, rozciągają się niesamowite widoki na most Golden Gate. Wymarzone wprost tło do zdjęć.
Zobaczcie sami.
San Francisco to niezwykłe miasto. Jego początek - jak wszędzie na terenie Kalifornii - dali hiszpańscy kolonizatorzy, którzy osiedlając się na krańcu półwyspu, założyli tam fort i misję św. Franciszka z Asyżu. Później, gdy ziemia ta należała już do Meksyku, powstająca na niej osada nosiła nazwę Yerba Buena. Przemianowano ją na San Francisco w połowie XIX w., po przyłączeniu Kalifornii do terytorium Stanów Zjednoczonych. Gorączka złota oraz odkrycie srebra w nieodległej Nevadzie, spowodowały w krótkim czasie ogromny i wszechstronny rozwój miasta.
San Francisco w 1851 r. (link do zdjęcia) |
San Francisco - Market Street w 1905 r. (link do zdjęcia) |
Co było powodem, że wiosną 1906 r. ta piękna metropolia została obrócona w ruinę? Bynajmniej nie wojna, podczas której człowiek świadomie niszczy często dorobek wielu pokoleń.
W San Francisco żaden człowiek nie miał wpływu na kataklizm jaki dotknął miasto. W wyniku silnego trzęsienia ziemi, większość budynków, ulic i zabudowań portowych, w ciągu 40 sekund legła w gruzach!!! Dzieła dokończyły potężne trzydniowe, pożary. Była to jedna z największych katastrof naturalnych w historii USA. Oprócz wielu ofiar śmiertelnych, ponad połowa z 400 000 mieszkańców została bez dachu nad głową...
San Francisco w ruinach po trzęsieniu ziemi w 1906 r. (link do zdjęcia) |
Kolejka po chleb w San Francisco po katastrofie (link do zdjęcia) |
Trudno to sobie nawet wyobrazić.
Już wkrótce miało też ugruntować swoją pozycję stolicy finansowej.
Otwarcie Mostu Golden Gate w 1937 r. (link do zdjęcia) |
Dawna świetność powracała. Cieszono się nią chociażby w 1939 r. organizując wystawę światową, czy w 1945 r. gdy w San Francisco podpisano Kartę Narodów Zjednoczonych powołującą do życia ONZ.
Po II wojnie, do miasta napłynęły tysiące imigrantów, co przyczyniło się do gwałtownego rozwoju okolicy. Zaczęto upiększać i przebudowywać dzielnice, usprawniać życie w mieście. Budowano autostrady, wieżowce, postawiono na rozwój turystyki. Nadeszło też rozluźnienie norm społecznych i rozwój ruchów społecznych środowisk, co wyrobiło San Francisco opinię miasta otwartego i liberalnego.
Skutki trzęsienia ziemi w 1989 r. (link do zdjęcia) |
I gdy tak wszystko świetnie funkcjonowało, natura znowu musiała wtrącić swoje trzy grosze...
Kolejne trzęsienie ziemi w 1989 r. spowodowało ponowne straty i ofiary w całym rejonie Zatoki. Na szczęście i tym razem mieszkańcy poradzili sobie z uciążliwościami przyrody.
Dzisiaj, San Francisco znowu kwitnie, a ze względu na położenie geograficzne, oryginalną zabudowę miejską i mnogość atrakcji jakie ma do zaoferowania, jest najbardziej popularnym wśród turystów miastem Ameryki.
Koniecznie musieliśmy to sprawdzić.
Zwiedzanie zaczęliśmy od nadmorskiej promenady przy Financial District. Poranne słońce powitało nas na przeuroczym Pier 7 (pier, to po prostu molo, jakich wiele przy tamtejszym nabrzeżu), skąd rozciągał się piękny widok na centrum finansowe miasta i domy usytuowane na pobliskim wzgórzu. Do tego wszystkiego palmy, stanowiące naturalną roślinność miejską, cieszyły moje oczy ponad wszystko.
Z Pier 7, blisko już było do Market Street - głównej arterii komunikacyjnej miasta. Na jej początku wznosi się Ferry Building z 75-metrową wieżą zegarową, wzorowaną na XII-wiecznej katedrze w Sewilli.
Wieża zegarowa Ferry Building |
Główną atrakcją tego miejsca jest popularny targ żywności, gdzie najbardziej zainteresowały nas... grzyby - niektóre to chyba nawet z innej planety...
Zbaczając z Market Street w California Street, praktycznie cały czas zadzieraliśmy głowy ku górze. Przyznam, że nie byłam jeszcze w takim gąszczu stalowych gigantów. Wieżowce San Francisco są naprawdę imponujące. Co lepsze, można wśród nich znaleźć perełki ocalałej starej zabudowy, której przykładem jest chociażby okazały budynek Banku Kalifornii - uważany za najładniejszy tego typu obiekt w mieście.
Budynek Banku Kalifornii |
Wieżowce San Francisco - Financial District |
Transamerica Pyramid |
Pokonując dystans niewielkiej uliczki Clay, przenieśliśmy się do Chinatown. Woow... co za zmiana scenografii! Jedna z naczęściej odwiedzanych przez turystów dzielnic San Francisco wydaje się namiastką Azji na amerykańskiej ziemi. Typowe dla architektury wschodu piętrowe dachy o fajkowatych narożnikach, barwnie zdobione elewacje budynków, kolorowe latarnie i ogniste lampiony nad ulicami, podkreślają charakter dzielnicy. Sklepy i restauracje, nad którymi królują szyldy z chińskimi nazwami, zapraszają do degustacji specjałów lokalnej kuchni i zakupu rodzimych towarów.
Wydaje się jednak, że to sami mieszkańcy tworzą ponad wszystko niepowtarzalny klimat tego miejsca. Od XIX w., Chinatown pozostaje domem dla tysięcy chińskich imigrantów (lub ich potomków), którzy w różnym czasie napływali do San Francisco wskutek zawirowań historii. Chociaż ich sytuacja prawna w USA nie zawsze była stabilna, dzisiaj, tworzą w tym mieście największe i najstarsze skupisko chińskiej społeczności poza Azją. Posługują się własnym językiem, zachowują zwyczaje, mają własną szkołę, banki i prasę.
Odpoczęliśmy i posililiśmy się trochę na Portsmouth Square, obserwując jednocześnie grupki Chińczyków, którzy niedzielny dzień spędzali w tym miejscu na prostych przyjemnościach - grając w karty lub w kości.
Poruszając się na południe, opuściliśmy Chinatown przez Bramę Smoka, aby ponownie znaleźć się w otoczeniu ulic, typowych dla bogatego i nowoczesnego śródmieścia.
Po kilku minutach siedzieliśmy już w promieniach wiosennego słońca na Union Square, popijąc przepyszną kawę i kontenplując panoramę ogromnego placu z otaczającymi go eleganckimi hotelami i ekskluzywnymi butikami.
Union Square |
To właśnie z jej perspektywy zapragnęliśmy rzucić okiem na plac. Stojąc na tarasie domu handlowego Macy's przekonaliśmy się, że Nike zdecydowanie ma co podziwiać.
Pagórkowaty teren, na którym rozłożyło się miasto, przez lata w przeszłości utrudniał mieszkańcom poruszanie się pomiędzy dzielnicami. Pierwsza, uruchomiona w 1873 r. linia tramwajowa znacznie usprawniła komunikację i transport, a jej sukces spowodował, że wkrótce zaczęły powstawać kolejne.
Tramwaj linowy w XIX w. |
Dzisiaj, pomimo rozwoju techniki, ostały się trzy linie tramwajowe, a San Francisco to jedyne miasto na świecie, które wykorzystuje tę technologię nieprzerwanie od czasu jej powstania w XIX w.
Tramwaje linowe cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem przybywających do miasta turystów. Każdy chce doświadczyć niezapomnianej jazdy na stopniach wagonika, poruszającego się za pomocą stalowej liny biegnącej pod powierzchnią torowiska.
No, my do wyjątków nie należeliśmy. Przejażdżka tramwajem była obowiązkowa!
Zostawiając za sobą imponujące wieżowce, zaczęliśmy cieszyć oczy mieszaniną kolorów, kształtów i form mijanych kamienic i stylizowanych wiktoriańskich domów. Świetne! Eklektyczne, ale świetne!
Niesamowitym przeżyciem była wspinaczka pod strome wzniesienia, a następnie staczanie się z nich, w kontrolowany przez motorniczego sposób. Prawdę mówiąc na pracę tego ostatniego, też zerkaliśmy z zaciekawieniem, bo prowadzenie zabytkowego pojazdu wymaga całkiem sporego wysiłku.
Pamiętajmy, że tramwaj nie ma własnego silnika i żeby jechać, musi zaczepić się o stalową linę - pozostającą w biegu, pod powierzchnią drogi. I to jest właśnie rola motorniczego, który przez wąską szczelinę w podłodze, za pomocą mechanicznej przekładni (jakby kleszczy), musi uchwycić tę "wędrującą" linę, a tym samym "wpiąć" do niej wagonik. Liny wprawiane są w ruch przez silniki elektryczne w centralnej siłowni.
Oprócz pochwycenia kabla, bardzo ważne jest też jego puszczenie w miejscu, gdzie mają zmienić się liny. Taki odcinek trzeba przejechać siłą rozpędu, po czym ponownie, w biegu, wpiąć się do ruchomej pętli pod torowiskiem.
Archaiczna metoda wymaga niewątpliwie umiejętności technicznych i siły ramion, toteż nie każdy może zostać motorniczym tramwaju linowego. Spośród osób uczęszczających na kurs prowadzenia tego pojazdu, egzamin zdaje pozytywnie ponoć tylko 30%.
Nasz motorniczy znał się na rzeczy, ale faktycznie - w trakcie całej drogi trochę się biedula tymi wajchami namachał.
Tramwajem linowym dotarliśmy na wzgórze Russian Hill, zawdzięczające swoją nazwę odkryciu poszukiwaczy złota, którzy znaleźli tu niegdyś tablice nagrobkowe pokryte cyrylicą.
Ze wzniesienia rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na sąsiednie wzgórze Telegraph Hill i zatokę za jego plecami.
Widok z Russian Hill na Telegraph Hill i Zatokę San Francisco |
Jednak najfajniejszy widok rozpościera się na ulicę Lombard Street, a w zasadzie jej fragment. W tym miejscu, jest to po prostu najbardziej pokręcona ulica na świecie.
Pokręcona Lombard Street |
Dystans
ośmiu ostrych zakrętów na zboczu o nachyleniu prawie 40 stopni czeka na
śmiałków chcących wypróbować swoje akrobatyczno-drogowe umiejętności. Mimo
trudności, chętnych nie brakuje, bo zjazd po Lombardzie to świetna zabawa,
zarówno dla kierowców jak i licznych widzów.
Schodząc
po sporej stromiźnie z Russian Hill, z podziwem patrzyliśmy na domy stojące
wzdłuż ulicy. Taka zabudowa pokrywa całe miasto. Przypomina kolorową,
architektoniczną łąkę z licznymi odmianami obiektów w wiktoriańskim stylu - jak
z bajki. Bardzo mi się podobały te chatki, a w otoczeniu wiosennego kwiecia -
zyskiwały niepowtarzalny urok.
... taki fotograficzny psikus :) |
Pati i Tymek mieli raczej na drugim planie czar kamieniczek, za to uwadze ich nie uszło bardzo sympatyczne miejsce
rekreacji z placem zabaw dla dzieci. Oczywiście, skorzystaliśmy.
Pozostając ciągle na Lombard Street, ponownie poczęliśmy wspinać się na górę, tym razem na Telegraph Hill. Dzieci, zmotywowane obietnicą wizyty w McDonaldzie, dziarsko parły do przodu podśpiewując - już razem, po angielsku. Im wyżej, tym panorama stawała się piękniejsza. Ponownie nie mogłam napatrzeć się na kamieniczki z charakterystycznymi wykuszami, z pięknymi zdobieniami, na domy zbudowane na planie ośmioboku, na cytrynowe drzewka na balkonach!
Gdy doszliśmy do końca długaśnej Lombard Street, Zatoka San Francisco błyszczała u naszych stóp. Cóż za cudowny widok!
A na samym szczycie - jeszcze jeden z symboli miasta spoglądał na nas z dumą. Wieża Coit Tower. Wybudowano ją dzięki hojności ekscentrycznej damy - Lillie Chichcock Coit znanej ochotniczki straży pożarnej, która przez lata wspierała działalność tej służby. Oprócz tego, że przekazała swój majątek miastu na upiększenie okolicy, to na szczycie Telegrafph Hill ufundowała jeszcze wieżę, która swoim kształtem przypomina podobno dyszę węża strażackiego. W sumie, jak się przyjrzeć...
Włączając się w Columbus Avenue, zobaczyliśmy kolejną, niepowtarzalną scenerię tej niesamowitej aglomeracji: na tle nowoczesnych biurowców, kontrastując z potężną Transamerica Pyramid, przycupnęła drobna, wysmukła kamienica - Columbus Tower.
Zakupiona i odremontowana przez reżysera Francisa Forda Coppolę, ze swoją zielono-miedzianą fasadą, jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych obiektów miasta. Naprawdę bardzo ładna kamieniczka!
Obiecana wizyta w McDonaldzie ukoronowała pierwszy dzień zwiedzania. Nazajutrz, czekały nas kolejne atrakcje, w tym miejsca, które stały się sceną ujęć wielu produkcji filmowych.
Pospacerujcie ulicami San Francisco
Pogorszenie pogody w dniu następnym, i tak nie odwiodło nas od myśli, aby ponownie przyjrzeć się potężnej konstrukcji mostu, który od przeszło 80 lat niepodzielnie króluje nad cieśniną Golden Gate.
Wybudowany w 1937 r., jest widoczny z każdego punktu północnego wybrzeża miasta. Dwa potężne, bliźniacze pylony podpierają stalowe liny, na których zawieszono długie - na blisko 1300 m - przęsło. Do 1964 r. był to najdłuższy most wiszący na świecie. Udało nam się dotrzeć do podnóża tej gigantycznej budowli. Z bliska wydaje się jeszcze potężniejsza. Jej charakterystyczna barwa w kolorze "międzynarodowego pomarańczu" idealnie wpisuje się w krajobraz cieśniny, a przy tym sprawia, że przeprawa nad Złotymi Wrotami jest lepiej widoczna podczas częstych w tym rejonie mgieł.
Twierdza założona jeszcze przez hiszpańskich kolonizatorów, użytkowana później przez armię Meksyku, rozbudowana w końcu przez amerykańskich inżynierów wojskowych - zawsze miała znaczenie militarne. Jej wartość historyczna i architektoniczna już na początku XX w. była nie do przecenienia, dlatego Fort Point - dzięki Straussowi - wspaniale wkomponował się w arkadę podtrzymującą most na jego południowym krańcu. I fajnie, bo obiekt - pamiętający czasy wojny secesyjnej, a nawet okres batalii amerykańsko-meksykańskiej - to pomnik, który naprawdę było warto przekazać przyszłym pokoleniom.
W miejscu gdzie staliśmy i gdzie kiedyś funkcjonował wspomniany fort, z biegiem czasu na obszarze przeszło 6 kilometrów kwadratowych, powstała ogromna baza armii amerykańskiej - Presidio (ta sama, w której Sean Connery i Mark Harmon rozwiązują zagadkę morderstwa w filmie "The Presidio" z 1988 r.).
Baza już dzisiaj nie istnieje. W 1994 r. Kongres Stanów Zjednoczonych podjął decyzję o likwidacji statusu Presidio jako aktywnej instalacji wojskowej na północny San Francisco.
Aby jednak nie zaprzepaścić przeszło dwustu lat historii tego miejsca, w 1996 r. Kongres utworzył Presidio Trust - agencję federalną odpowiedzialną za ochronę zasobów naturalnych, kulturalnych, krajobrazowych i rekreacyjnych Presidio, w granicach Narodowego Obszaru Rekreacyjnego Golden Gate. Agencja zarządza rozległym terenem i infrastrukturą byłych koszar we współpracy z National Park Service.
Dzięki tej niezwykłej transformacji, Presidio wciąż żyje, otwarte na użytek publiczny.
Nie wyobrażacie sobie jak tam jest ładnie. Zadbane ceglane budynki z białymi werandami stoją wśród malowniczych wzgórz, w otoczeniu pięknej zieleni. Mieszczą zabytkowe wnętrza, skupiają liczne wystawy, są siedzibami różnego rodzaju organizacji, instytucji kulturalnych, hoteli i restauracji. Znajdująca się tam kolekcja fortyfikacji, budowli i artefaktów związanych z historią wojskową obejmuje też najstarszy cmentarz narodowy na Zachodnim Wybrzeżu.
Galeria Presidio
Pożegnawszy zamyślone, acz pogodne oblicze mistrza Yody stojącego na cokole fontanny przed siedzibą Lucasa, udaliśmy się w dalszą drogę, śladem scen kolejnych znanych produkcji filmowych.
Zobaczcie lobby Lucasfilm
Lyon Street Steps |
Fikcyjne greckie ruiny okazały się na tyle popularną budowlą, że uniknęły planowanej rozbiórki po Ekspozycji. Monumentalna rotunda z okalającymi ją kolumnami, z szeroką laguną otoczoną kwiatami i drzewami eukaliptusowymi, to dziś sanktuarium zieleni, spokoju i w istocie piękna...
Zobaczcie
Czy nie jest to wymarzona sceneria do filmu? Oczywiście, że tak. Możecie nie pamiętać, bo było to zaledwie trzyminutowe ujęcie, ale to właśnie w tym miejscu, w filmie "Twierdza" (z 1996 r.), John Mason (Sean Connery) po swojej zwariowanej ucieczce spod opieki agentów FBI, spotyka się ze swoją dorosłą już córką.
Przypomnijcie sobie tę scenę - Kadr z filmu
Skąd taka niebotyczna cena?
To filmowy dom Pani Doubtfire!
A na zakończenie - migawka ze starego serialu "Pełna Chata". Pamiętacie końcowe ujęcie czołówki z tymi kolorowymi wiktoriańskimi domami? To osławione Painted Ladies (Malowane Damy), które rozsiadły się przy Alamo Square.
Poznajcie Malowane Damy
Po akcentach filmowych, przyszedł czas na wielką sztukę. Zwiedzając duże miasta, zawsze staram się wytropić odrobinę światowego malarstwa. W Stanach Zjednoczonych, w szczególności poszukuję dzieł starych mistrzów europejskich, których prace w różnym czasie i w dość sporej ilości zostały wywiezione za ocean, a teraz zdobią ściany amerykańskich kolekcji...
San Francisco mnie nie zawiodło. Na północnym zachodzie aglomeracji, w Parku Lincolna, znajduje się California Palace of the Legion of Honor (Kalifornijski Pałac Legii Honorowej). Obiekt, wybudowany dla upamiętnienia żołnierzy poległych podczas I wojny światowej, od samego początku stał się muzeum wystawiającym najcenniejsze dzieła artystów europejskich takich jak Rembrandt, Rubens czy Monet.
Zobaczcie najciekawsze z nich
W muzeum, jak zawsze, spędziliśmy więcej czasu niż planowaliśmy. Ale wielkiej straty w tym nie było, gdyż tego dnia w San Francisco, pogoda zupełnie nie dopisywała. W takiej sytuacji, postanowiliśmy szukać słońca w innym rejonie półwyspu. Obraliśmy azymut na południe, gdzie terenom północnej części Doliny Santa Clara, nadano nazwę Doliny Krzemowej (Silicon Valley).
Dolina Krzemowa (link do zdjęcia) |
Bliskość placówek naukowo-badawczych, w tym Uniwersytetu Stanforda, świetna infrastruktura, wysoko wykwalifikowana kadra i nieograniczone możliwości rozwoju, czynią to miejsce niezwykle atrakcyjnym na mapie światowego biznesu. Bonusem jest sąsiedztwo największych miast Ameryki Północnej i przyjemny, ciepły klimat.
Nic dziwnego, że spełnieniem marzeń wielu ludzi, jest praca lub co więcej, założenie własnego innowacyjnego przedsiębiorstwa w tym kalifornijskim technopolis.
Osiągnąć tam sukces nie jest łatwo, gdyż w sądziedztwie rządzą najwięksi światowi giganci: Apple, Google, Intel, HP, Microsoft czy Facebook.
Chcąc zobaczyć gdzie powstają usługi i produkty, z których korzysta cały świat, zawitaliśmy do siedziby:
Spacer między biurowcami rozległego, nowoczesnego kampusu, utwierdził nas w przekonaniu, że pracownicy nie tylko wykonują tam pracę umysłową. Tereny rekreacyjne, boiska do gry w piłkę, ścieżki spacerowe, punkty gastronomiczne - wszystkie te służbowe dobrodziejstwa pozwalają na relaksujące przerwy w pracy i utrzymanie kultury umysłu na wysokim poziomie. A ponieważ teren jest naprawdę rozległy, z punktu do punktu można przemieszczać się oryginalnymi googlowskimi rowerami. Kapitalnie!
Jedna z odsłon Androida w siedzibie Google |
Jeden z dziesiątek rowerów Google |
Marzenia Pati szybko uległy jednak zmianie, gdy odwiedziliśmy siedzibę Apple'a...
No nie mogliśmy dziewczyny stamtąd wyciągnąć.
Oprócz tego, że w budynku Apple Park Visitor Center prezentowane są najnowsze modele I'Phonów, I'Padów, I'Watchów i jeszcze innych "I'Somethingów",
to wszystkie one są szeroko dostępne dla odwiedzających. Można wziąć do ręki dosłownie każde urządzenie i godzinami testować sobie jego możliwości.
Ponadto, skorzystaliśmy z bezpłatnych tabletów, aby za pomocą rozszerzonej rzeczywistości zobaczyć interaktywną makietę biurowca Apple. Świetna zabawa! Dzieciaki były zachwycone.
W siedzibie Apple'a bawiliśmy już dobre 40 minut, gdy Pati przysiadła się do jakiejś młodzieżowej wycieczki na warsztaty z programowania i chyba przez kolejną godzinę, żadnym sposobem nie dało jej się ruszyć z miejsca. Wprawdzie przekreśliło to nasze plany dotarcia w tym dniu do Technicznego Muzeum Innowacji w San Jose, ale za to szczęśliwa córka, była o krok bliżej na drodze do znajomości języka Java.
Zobaczcie wyprawę do Doliny Krzemowej
Kolejnego dnia, Podróżnicy - w szczególności ci najmłodsi, "złożyli zapotrzebowanie" na PLAŻĘ. Plażę byłam w stanie załatwić, pogodę do plażowania - niekoniecznie. Ale i tak pojechaliśmy, bo plaże na cyplu należą do najpiękniejszych w okolicy. Tylko lodowate i zdradliwe prądy oceaniczne odstraszają plażowiczów od kąpieli.
Baker Beach |
Zabawę kontynuowaliśmy w Parku Golden Gate.
To największy park San Francisco. Położony na planie ogromnego prostokąta - ciągnącego się od oceanu w głąb lądu - skrywa mnóstwo atrakcji. Nam udało się wejść do Muzeum Kalifornijskiej Akademii Nauk - jednego z najnowszych, najbardziej innowacyjnych i ekologicznych muzeów na świecie.
Dach budynku Kalifornijskiej Akademii Nauk (link do zdjęcia) |
Kosmiczny budynek Akademii, pokryty żyjącym dachem, jest zaprojektowany tak, aby nie tylko pokazywać eksponaty, ale żeby również przekonywać odwiedzających do poszanowania zasobów środowiska naturalnego.
Fajne miejsce i naprawdę unikatowe okazy. Do absolutnych hitów zaliczyliśmy alligatora albinosa i anakondę zieloną, której gatunek uważany jest za największego węża na Ziemi. Anakonda była wielkości rosłego pytona, więc pomyśleliśmy, że mizerny to okaz, ale po chwili doczytaliśmy, iż mamy przed sobą jeszcze bardzo młodego osobnika...
Alligator Albinos (unikat!) |
Ary Ararauna - mieszkańcy lasu deszczowego |
Golden State Park |
Znaleziona skrytka geocache'a |
Wejście do Japońskiego Ogrodu Herbacianego |
Galeria z Parku Golden Gate
W ostatnim
dniu naszego pobytu w San Francisco czekała nas niezwyła, przyprawiająca o
dreszczyk emocji atrakcja - zwiedzanie byłego więzienia na wyspie
Alcatraz.
Wyspa Alcatraz z byłym więzieniem o zaostrzonym rygorze (link do zdjęcia) |
Miejsce odludne, napawające grozą, z którego ucieczka była absolutnie niemożliwa - urosło dziś do rangi symbolu narodowego. Znane jest światu przede wszystkim dzięki licznym produkcjom filmowym oraz bogatej literaturze. Nie ma chyba osoby, która nigdy nie widziałaby Alcatraz w filmach, w książkach lub w internecie.
My też mieliśmy o tym jakieś pojęcie. Ale zobaczyć starą „Skałę” na własne oczy – to zupełnie coś innego...
Jej historia rozpoczęła się w 1775 r. gdy hiszpański podróżnik Juan Manuel de Ayala dopłynął do brzegów dzisiejszej zatoki San Francisco, a małą, skalistą wyspę znajdującą się na jej wodach nazwał "La Isla de los Alcatraces" – co znaczy po prostu „Wyspa Pelikanów”. Nie było tam żadnych śladów życia. Ot, bezużyteczny skrawek ziemi, otoczony Pacyfikiem.
Minęło jednak trochę czasu, a strategiczne
położenie wyspy docenili w połowie XIX wieku Amerykanie, którzy kupili bezludną
skałę od Meksyku i w ciągu kilku lat przekształcili w militarną fortecę
obsadzoną dziesiątkami dział. Alcatraz - jak ją zaczęto nazywać, miała
odstraszać wszystkich obcych, zwabionych kalifornijską gorączką złota. Już
jednak w czasie wojny secesyjnej (1861–1865) dostrzeżono inne walory wyspy.
Oddalona od lądu o niespełna 2,5 km., była łatwo dostępna dla statków, ale
nie dawała możliwości opuszczenia swojego terytorium w inny sposób.
Nikt -
płynąc wpław - nie miałby szans wygrać z zimnym i niezwykle silnym prądem
oceanicznym, toteż ówcześni planiści uznali, że ucieczka z Alcatraz jest niewykonalna.
Ni mniej ni więcej, było to idealne miejsce na więzienie, do którego niebawem zaczęli
trafiać jeńcy, kryminaliści i dezerterzy.
link do zdjęcia |
W 1933 r. wyspę przejął Departament
Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych. Teraz był to już teren rządowy, a
funkcjonujące na nim więzienie stanowe postanowiono zamienić na federalne o
zaostrzonym rygorze. Odpowiednio je też w tym celu przygotowano.
Alcatraz w 1934 r. - do brzegu przybył pierwszy transport więźniów (link do zdjęcia) |
Pierwszy transport skazańców przybył na wyspę rano 11 sierpnia 1934 r. Wiózł 137 więźniów, przetransportowanych z innych zakładów karnych, gdzie sprawiali trudności. Większość z nich była notorycznymi rabusiami bankowymi i mordercami. Eskortowało ich 60 agentów specjalnych FBI, a na miejscu oczekiwało 155 dobrze wyszkolonych strażników i pierwszy dyrektor placówki – James Johnston.
Co istotne, cały personel miał na celu utrzymanie porządku w więzieniu, a nie resocjalizację więźniów.
Al Capone - więzień z nr 85 (link do zdjęcia) |
Czy istniał chociażby cień szansy, aby na własną
rękę opuścić ponure mury federalnego karceru? Teoretycznie nie.
Placówka szczyciła sie najwyższymi standardami procedur bezpieczeństwa. Cała infrastruktura znajdująca się na wyspie została przygotowana tak, aby jej pensjonariusze nawet nie pomyśleli o ucieczce. Stare tunele dawnego wojskowego fortu zostały zabetonowane, mury wzmocnione, drzwi cel, z których żadna nie przylegała do zewnętrznych ścian, zabezpieczono zamkami elektrycznymi, a przed wejściami do warsztatów i stołówki zainstalowano wykrywacze metalu (co w tamtych czasach było całkiem nowoczesnym rozwiązaniem).
Na galeriach cały czas
czuwali uzbrojeni strażnicy, zaś spacerniak otoczono wysokim na osiem metrów
płotem, zwieńczonym zwojami kolczastego drutu. Na wszelki wypadek, w
newralgicznych punktach wyspy, już poza obrębem więzienia, ustawiono dodatkowo
wieże wartownicze.
Placówka szczyciła sie najwyższymi standardami procedur bezpieczeństwa. Cała infrastruktura znajdująca się na wyspie została przygotowana tak, aby jej pensjonariusze nawet nie pomyśleli o ucieczce. Stare tunele dawnego wojskowego fortu zostały zabetonowane, mury wzmocnione, drzwi cel, z których żadna nie przylegała do zewnętrznych ścian, zabezpieczono zamkami elektrycznymi, a przed wejściami do warsztatów i stołówki zainstalowano wykrywacze metalu (co w tamtych czasach było całkiem nowoczesnym rozwiązaniem).
Mury Alcatraz (link do zdjęcia) |
No cóż... To, co było barierą nie do pokonania dla jednych, dla innych stanowiło wyzwanie.
Spacerniak |
To chyba największa tajemnica Alcatraz.
11 czerwca 1962 r. trzej mężczyźni: Frank Morris
oraz bracia John i Clarence Anglinowie opuścili nocą mury więzienia i ślad po
nich zaginął. Pomimo poszukiwań zakrojonych na ogromną skalę, nigdy nie
znaleziono ich żywych, ani martwych.
Czyżby zatem najsłynniejsza i najbardziej spektakularna ucieczka w historii amerykańskiego więziennictwa ukoronowana została sukcesem? Poniżej, jeszcze o tym napiszę, ale na razie „wprowadzę” Was do samego więzienia.
Czyżby zatem najsłynniejsza i najbardziej spektakularna ucieczka w historii amerykańskiego więziennictwa ukoronowana została sukcesem? Poniżej, jeszcze o tym napiszę, ale na razie „wprowadzę” Was do samego więzienia.
Historię więzienia i jej pensjonariuszy opowiada wiele osób: sami osadzeni, strażnicy i ich rodziny, odwiedzający więźniów krewni. Jesteśmy niemymi świadkami życia i wydarzeń jakie rozgrywały się przez lata w Alcatraz.
W pomieszczeniach administracji z zachowanym wyposażeniem, słychać sygnał starej radiostacji. W stołówce – gwar, kłótnie, brzęk metalowych kubków i uderzanych o menażki łyżek.
Na zewnątrz szum fal, wiatru i już prawdziwy, piękny widok na San Francisco, skąd w czasie Sylwestra, ale też z innych okazji, przy dobrej pogodzie, dochodziły na wyspę dźwięki muzyki, a nawet zapach domowego jedzenia. Te bodźce były ponoć dla więźniów szczególnie trudną karą do zniesienia.
Wracamy do cel. Są bardzo małe. Mieszczą zaledwie pryczę, umywalkę i sedes. Takich jest zdecydowana większość. Nie ma w nich zupełnie żadnych osobistych akcentów. Jedna z więziennych regulacji określało jasno:
„Masz prawo do jedzenia, odzieży, schronienia i
opieki medycznej. Cokolwiek innego dostaniesz, jest przywilejem”.
Czarna Dziura - jedna z 6 izolatek w bloku D |
Niesubordynowani zaś kończyli w izolatkach - strasznych, ciasnych pomieszczeniach, pozbawionych okien. Maksymalny czas zamknięcia w kompletnych ciemnościach i zimnie wynosił 19 dni!!!
Złam zasady i idziesz do więzienia, złam zasady więzienia i idziesz do Alcatraz |
Podczas ostatecznego szturmu, ogniem i granatami wypierano więźniów z kolejnych pomieszczeń. Ślady tej walki są dziś doskonale widoczne na więziennym korytarzu.
Podczas buntu zabito dwóch mundurowych, a osiemnastu
zostało rannych. Trzech buntowników w obliczu klęski zastrzeliło się, a dwóch
zostało schwytanych i za zabójstwa strażników - skazanych na karę śmierci.
Po tych wydarzeniach, buntów w Alcatraz więcej
nie było. Nie wszyscy bowiem próbowali opuścić więzienie w tak brawurowy
sposób, a już na pewno nie Frank Morris.
W końcu trafiamy do jego celi, sąsiadującej z
celami, Allena Westa i braci Anglinów. Audio przewodnik przedstawia fascynującą
historię ich słynnej ucieczki, o której wcześniej wspomniałam.
Frank Morris Clarence Anglin John Anglin (link do zdjęcia) |
Mglistą ideę ucieczki każdego z tych osadzonych
rozjaśniło niespodziewane odkrycie Morrisa, który oglądając ściany swojej celi
zwrócił uwagę, że za kratą wentylacyjną pod umywalką znajduje się pusta
przestrzeń. Przy pomocy łyżeczki do herbaty wydłubał większy otwór i odkrył
biegnący równolegle do cel korytarz (jak się potem okazało, używany niegdyś
przez konserwatorów instalacji wodnokanalizacyjnej). Sam Morris nie był
w stanie sprawdzić, dokąd prowadzi przejście, bo do celi w każdej
chwili mógł zajrzeć strażnik. Potrzebował wspólników. Siedzący
w sąsiednich celach Anglinowie i West zgodzili się bez wahania.
We wrześniu 1961 r. mieli już precyzyjnie
dopracowany plan, chociaż na pierwszy rzut oka wydawał się on beznadziejny. Zakładał
przebicie się przez ściany, przedostanie przez wysokie mury, a na końcu
przepłynięcie zatoki San Francisco. I to wszystko - w najściślejszej tajemnicy.
Każdy przy zdrowych zmysłach pomyślałby, że to się nie może udać, ale Frank
Morris, miał łeb na karku. Obdarzony niespotykaną inteligencją (IQ 133, co
sytuuje go w górnych 3 procentach populacji) obmyślił wszystko w
najdrobniejszych szczegółach.
Pierwszą przeszkodą były naturalnie ściany celi.
Dziury w betonie więźniowie drążyli łyżeczkami i widelcami, które wykradali ze
stołówki, omijając jakoś zainstalowane tam przecież wykrywacze metalu (tempo
zwiększyli, gdy Morris przemycił z więziennego warsztatu stary silnik
odkurzacza i zrobił z niego prowizoryczne wiertło).
Pracę zaczynali około 17.30, kończyli o 21.00, gdy ogłaszano ciszę nocną i gaszono światła. By nie dać się zaskoczyć, pracowali na zmiany: jeden wybijał otwór, drugi nasłuchiwał i jeśli z oddali dobiegał odgłos kroków zbliżającego się strażnika, przekazywał sygnał ostrzegawczy. Okruchy gruzu wrzucali do korytarza, który – jak się okazało – prowadził do wychodzącego na dach szybu wentylacyjnego. Tą drogą zamierzali uciekać.
Pracę zaczynali około 17.30, kończyli o 21.00, gdy ogłaszano ciszę nocną i gaszono światła. By nie dać się zaskoczyć, pracowali na zmiany: jeden wybijał otwór, drugi nasłuchiwał i jeśli z oddali dobiegał odgłos kroków zbliżającego się strażnika, przekazywał sygnał ostrzegawczy. Okruchy gruzu wrzucali do korytarza, który – jak się okazało – prowadził do wychodzącego na dach szybu wentylacyjnego. Tą drogą zamierzali uciekać.
Uporanie się z jednym problemem rodziło
następny. Podczas kontroli, strażnicy mogli z łatwością zauważyć usunięte metalowe
kratki, a co gorsze - wydrążone dziury. Więźniowie wykonali więc atrapy tych
kratek z papieru i mydła. Rozwiązanie, jakkolwiek mogłoby się wydawać
absurdalne, sprawdzało się przez długie miesiące! Jak się okazało, Morris i
spółka mieli w zanadrzu jeszcze lepsze sztuczki!
Przede wszystkim, musieli sobie zapewnić niezbędny ekwipunek. Z magazynu więziennego zdołali ukraść ponad 20 płaszczy przeciwdeszczowych, które po zlepieniu cementem i nadmuchaniu - miały posłużyć jako tratwy. Wiosła, zastąpiły kawałki sklejki po cichu wyniesionej z warsztatu.
W celi "spał" więzień (link do zdjęcia) |
"głowa" Johna Anglina (link do zdjęcia) |
Anglinowie i Morris działali ściśle według
planu. Nie oglądając się za siebie, doszli do szybu, wspięli na dach i dopiero
tam spostrzegli, że na miejsce zbiórki nie dotarł West. Na odwrót było już za późno.
Odczekali więc chwilę i po rynnach zsunęli się z dachu. Taki
przynajmniej był plan. Skąd to wiadomo? Od Westa, do którego fortuna nie
uśmiechnęła się podczas ucieczki. Ponoć zdenerwowany, źle spakował swój
ucieczkowy ekwipunek i przechodząc przez dziurę, z celi do korytarza...
zaklinował się. Gdy po oswobodzeniu dotarł do szybu wentylacyjnego, nie zastał
już wspólników, a bez ich pomocy nie mógł się wspiąć na dach, ani z niego
zejść. Załamany wrócił do celi. Następnego dnia udzielił wyczerpujących
informacji agentom FBI, mając nadzieję, że postąpią z nim łaskawie.
Tymczasem trzech uciekinierów, około północy
nadmuchało tratwy i odpłynęło z Alcatraz.
Nie wiadomo, jakie były ich dalsze losy.
Prowadzone przez 17 lat śledztwo nie dało żadnych wyników. Konkluzja brzmiała: „nie istnieją żadne wiarygodne dowody
pozwalające przypuszczać, że zdołali przeżyć”. Przeczyły temu jednak oświadczenia
kuzyna i córki Morrisa, którzy wielokrotnie zapewniali, że wkrótce po ucieczce
spotkali się z nim w San Diego, w Kalifornii.
Siostra Anglinów, Mearl Anglin Taylor, również
kilkukrotnie potwierdziła, że ucieczka się powiodła. Obaj bracia mieli do niej
zadzwonić i przysłać kartkę świąteczną.
Kuzyn Anglinów twierdził, że zbiegom udało się przedostać do Ameryki Południowej. To samo mówił przyjaciel braci – Fred Brizzi. Obaj pokazywali zdjęcia Anglinów zrobione w 1975 r. rzekomo przedstawiające ich na farmie w Brazylii. Istnieje też doniesienie, że w 1978 r. pojawili się na pogrzebie matki przebrani w stroje kobiece, przez co ponownie wywiedli w pole licznych, obecnych tam agentów FBI.
Kuzyn Anglinów twierdził, że zbiegom udało się przedostać do Ameryki Południowej. To samo mówił przyjaciel braci – Fred Brizzi. Obaj pokazywali zdjęcia Anglinów zrobione w 1975 r. rzekomo przedstawiające ich na farmie w Brazylii. Istnieje też doniesienie, że w 1978 r. pojawili się na pogrzebie matki przebrani w stroje kobiece, przez co ponownie wywiedli w pole licznych, obecnych tam agentów FBI.
Największą sensację jednak wywołała plotka, iż w
50 rocznicę ucieczki, trójka zbiegów miała pojawić się ponownie w Alcatraz. Gdyby w tym dniu ciągle żyli, John Anglin miałby
82 lata, jego brat Clarence – 83, a Frank Morris – 86. Czy w tak podeszłym
wieku zaryzykowaliby „sentymentalną podróż” na Skałę? Osobiście bardzo wątpię,
ale nie przeszkodziło to amerykańskiej policji pojawić się w czerwcu 2012 r. w
Alcatraz i bacznie monitorować sławną dziś atrakcję turystyczną – tak na
wszelki wypadek, gdyby plotka miała się sprawdzić.
Nie sprawdziła się. Niemniej, w 2013 r. na
posterunek Policji w Richmond, w północnym San Francisco, trafił list podpisany przez... Johna Anglina.
„Nazywam się John Anglin. Uciekłem z Alcatraz w czerwcu 1962 roku z moim bratem Clarence’em i Frankiem Morrisem. Mam 83 lata i jestem w złym stanie. Mam raka. Tak, udało nam się wszystkim przeżyć tamtą noc, ale z trudem. Frank zmarł w październiku 2005 r. Jego grób znajduje się w Alexandrii. Leży tam pod zmienionym nazwiskiem. Mój brat zmarł w 2001 r. Jeżeli ogłosicie w telewizji, że będzie obiecane, iż trafię do więzienia na nie dłużej niż rok i zostanę otoczony opieką medyczną, wówczas napiszę do was i powiem, gdzie się znajduję. To nie jest żart, tylko uczciwa prawda. Mogłem wam powiedzieć, że przez siedem lat żyłem w Minot w Północnej Dakocie od 1996 do 2003 r.! Było tam jednak cholernie zimno i musiałem stamtąd pryskać. Przez większą część czasu po ucieczce mieszkałem w Seattle, ale teraz żyję w południowej Kalifornii”.
„Nazywam się John Anglin. Uciekłem z Alcatraz w czerwcu 1962 roku z moim bratem Clarence’em i Frankiem Morrisem. Mam 83 lata i jestem w złym stanie. Mam raka. Tak, udało nam się wszystkim przeżyć tamtą noc, ale z trudem. Frank zmarł w październiku 2005 r. Jego grób znajduje się w Alexandrii. Leży tam pod zmienionym nazwiskiem. Mój brat zmarł w 2001 r. Jeżeli ogłosicie w telewizji, że będzie obiecane, iż trafię do więzienia na nie dłużej niż rok i zostanę otoczony opieką medyczną, wówczas napiszę do was i powiem, gdzie się znajduję. To nie jest żart, tylko uczciwa prawda. Mogłem wam powiedzieć, że przez siedem lat żyłem w Minot w Północnej Dakocie od 1996 do 2003 r.! Było tam jednak cholernie zimno i musiałem stamtąd pryskać. Przez większą część czasu po ucieczce mieszkałem w Seattle, ale teraz żyję w południowej Kalifornii”.
List rzekomego Johna Anglina (link do zdjęcia) |
Tego oczywiście się
nie dowiemy. Przynajmniej na razie.
Telewizja CBS ujawniła, że list został dokładnie przebadany przez ekspertów z FBI. Specjaliści sprawdzili odciski palców, wykonali testy DNA, a także porównali charakter pisma. Wyniki określono jako "niejednoznaczne", co nie pozwoliło przesądzić o autentyczności listu.
Telewizja CBS ujawniła, że list został dokładnie przebadany przez ekspertów z FBI. Specjaliści sprawdzili odciski palców, wykonali testy DNA, a także porównali charakter pisma. Wyniki określono jako "niejednoznaczne", co nie pozwoliło przesądzić o autentyczności listu.
Pozostaje się tylko uśmiechnąć... tym bardziej, że śledztwo
nigdy oficjalnie nie zostało zakończone. Poszukiwania zbiegów z Alcatraz mają
być ponoć kontynuowane do dnia, w którym najmłodszy z uciekinierów miałby
skończyć 99 lat, albo do momentu, gdy uda się potwierdzić, że wszyscy nie żyją.
link |
W 1979 r. wyprodukowano słynną "Ucieczkę z Alcatraz", z niedoścignioną rolą Clinta Eastwooda. Jeśli nie widzieliście lub nie pamiętacie tej produkcji – polecam.
Jak skończyła się natomiast historia samego więzienia?
21 marca 1963 r., czyli w niespełna rok po słynnej ucieczce, na wniosek ówczesnego prokuratora generalnego - Roberta Kennedy'ego, więzienie zostało zamknięte. Oficjalnym powodem były zbyt wysokie koszty jego utrzymania.
Ostatni więźniowie opuścili Alcatraz 21 marca 1963 r. (link do zdjęcia) |
Indianie na Alcatraz w 1969 r. (link do zdjęcia) |
W 1972 został utworzony Golden Gate Park, w
którego obszar włączono także Alcatraz. Rok później otwarto wyspę dla
publiczności. Był to strzał w dziesiątkę. Alcatraz jest dziś bowiem jedną z
najpopularniejszych atrakcji turystycznych w okolicach San Francisco. Średnia
liczba odwiedzających w skali roku wynosi ponad milion osób. Codziennie ok. 5
tysięcy ludzi przypływa na wyspę promem, aby na własne oczy zobaczyć
pozostałości najgorszego amerykańskiego karceru... Ogromną popularnością cieszą
się też wycieczki "nocne", prezentujące opuszczone więzienie w
bardziej efektownej atmosferze.
Ale „Skała” ma dziś do zaoferowania
znacznie więcej.
Spacerując ścieżkami tego niewielkiego skrawka lądu, nie można nie dostrzec pięknej i zadbanej roślinności. Na Alcatraz rosną dziesiątki gatunków roślin ozdobnych z całego świata - głównie kwiaty i krzewy, w tym liczne agawy i róże oraz roślinność śródziemnomorska. Są też drzewa.
Spacerując ścieżkami tego niewielkiego skrawka lądu, nie można nie dostrzec pięknej i zadbanej roślinności. Na Alcatraz rosną dziesiątki gatunków roślin ozdobnych z całego świata - głównie kwiaty i krzewy, w tym liczne agawy i róże oraz roślinność śródziemnomorska. Są też drzewa.
Gdy w 1963 roku więzienie zamknięto, wszystko tam ponoć zarosło. Dopiero po 2000 roku zaczęły zgłaszać się instytucje, a razem z nimi wolontariusze chcący odtworzyć ogrody, jakie niegdyś istniały na wyspie. Niektóre były chlubą samych więźniów.
Szczególnie zasłużonym
„ogrodnikiem na Skale” był Elliott Michener, rezydent Alcatraz w latach
1941-48, któremu poświęcona została pamiątkowa tabliczka z fotografią. Zapewne
ogrodnictwo było dla niego wewnętrznym wybawieniem, przypomnieniem o normalnym
życiu poza kratami, ucieczką wewnątrz siebie. Więzień numer 578AZ od naczelnika
otrzymał nawet przywileje - mógł wybudować sobie szklarnię, w której hodował
begonie.
Obok przepięknej flory, tętni życiem bogata fauna. Wyspa jest królestwem ptaków, głównie mew i kormoranów. Jakby się zastanowić, Alcatraz to w ogóle anomalia przyrodnicza. Lita skała, owiewana porywistymi wiatrami, obijana przez zimne zasolone fale, nie wydaje się być najlepszym miejscem do życia dla zwierząt czy roślin. Tymczasem stała się ogrodem, który korzysta z odnawialnych źródeł energii i oszczędza deszczówkę!
Ponad 60 % energii wyspa zawdzięcza panelom słonecznym zainstalowanym na dachu dawnego zakładu karnego, a dzięki specjalnemu systemowi wyłapywania deszczówki i wody z mgieł nad zatoką, do cystern trafia ponad 15 tys. galonów wody rocznie. Można?
Niestety, gorzej ma się sprawa z budynkami.
Wiele z nich jest mocno dotkniętych zębem czasu. W zasadzie, niektóre to zupełna ruina. Tylko stare zdjęcia obrazują faktyczny wygląd Klubu Oficerskiego czy Domu Naczelnika Więzienia.
Pozostałości po Klubie Oficerskim |
Dawny Dom Naczelnika Więzienia |
Wędrówka po wyspie nie zabiera wiele czasu, prawdę mówiąc Skała jest znacznie mniejsza niż nasze dotychczasowe, zapamiętane z filmów wyobrażenie o niej. Aż trudno uwierzyć, że niegdyś na tak niewielkiej powierzchni mogły funkcjonować rozłącznie dwie zupełnie różne społeczności: najgroźniejsi przestępcy Ameryki i zwykli ludzie - rodziny strażników więziennych. Tak, strażnicy mieszkali na wyspie z rodzinami, starając się prowadzić normalne życie: łowili ryby, grali w kręgle, pielęgnowali przydomowe ogrody, pływali łodziami na zakupy. Mieszkało tam też wiele dzieci, które codziennie tymi samymi łodziami pokonywało drogę do szkoły. Oczywiście obowiązywał restrykcyjny zakaz nawiązywania kontaktów ze skazańcami, niemniej do jednej z ulubionych rozrywek dzieciarni należało podglądanie transportów nowych więźniów.
adres sklepu |
Nazwa sklepu umieszczona na budynku przy przystani, uderzyła mnie zaraz po przypłynięciu na wyspę. Spodziewałam się raczej kiosku z pamiątkami, ale nie księgarni. Asortyment punktu handlowego okazał się jednak jak najbardziej adekwatny do nazwy.
TA księgarnia jest rajem czytelniczym dla fascynatów mrocznej strony okresu prohibicji i wielkiego kryzysu.
Do bywalców należy też Jolene Babyak – autorka
„Breaking the Rock”, która będąc córką jednego z ostatnich strażników
więziennych, dorastała jako dziecko na Alcatraz. Podczas spotkań w księgarni
opowiada o swoim dzieciństwie.
Czy wiecie komu zdarza się podpisywać biografię
owianego legendą Ala Capone? Robi to Deirdre Marie Capone - wnuczka jego
starszego brata - Ralpha Capone (oczywiście też gangstera). Mimo, że dla świata
jest dziś oczywiste, iż Al Capone wraz ze swoimi braćmi miał na sumieniu setki
ofiar, Pani Capone - w krótkim wywiadzie nagranym w celi swego krewniaka - z
przekonaniem twierdzi, iż jej dziadek był ”biznesowym partnerem” wujka Ala. I
oczywiście nie jest prawdą, że sam wujek był tak zły, jak się go powszechnie postrzega...
George Devincenzi - Alcatraz, 04.04.2019 |
Odpływaliśmy z wyspy zafascynowani jej historią,
atmosferą i tajemnicami, których prawdopodobnie nikt nigdy nie pozna.
Może właśnie dlatego najsłynniejsze na świecie, byłe więzienie o zaostrzonym rygorze, od dawna porusza wyobraźnię ludzką, a miłośnikom teorii spiskowych pozwala na mnogość spekulacji.
Jedno jest pewne: dopóki zimne wody zatoki San Francisco obmywać będą starą twierdzę, dopóty legenda Alcatraz nie da o sobie zapomnieć.
Może właśnie dlatego najsłynniejsze na świecie, byłe więzienie o zaostrzonym rygorze, od dawna porusza wyobraźnię ludzką, a miłośnikom teorii spiskowych pozwala na mnogość spekulacji.
Jedno jest pewne: dopóki zimne wody zatoki San Francisco obmywać będą starą twierdzę, dopóty legenda Alcatraz nie da o sobie zapomnieć.
Zakończeniem udanej wycieczki był pyszny obiad w jednej z wielu restauracji zlokalizowanych na legendarnym Pier 39.
Molo o tym numerze jest niezwykle popularną atrakcją turystyczną na wybrzeżu Zatoki San Francisco. Mieszczą się tam sklepy z pamiątkami, kawiarnie, salony gier video, wiruje karuzela, uliczne przedstawienia zbierają oklaski.
Rozwój tego dużego turystycznego centrum handlowego zapoczątkował przedsiębiorca Warren Simmons, który zbudował na molo sklepy i pierwszą restaurację. To właśnie jej gośćmi byliśmy!
Każdy z Podróżników zamówił swój ulubiony posiłek. Jedzenie świetne.
Z pełnymi brzuchami mogliśmy ruszyć na spotkanie uchatek kalifornijskich, których domem są deski mariny przyległej do mola.
Uchatki są super pocieszne! Generalnie, więszkość wyleguje się w słońcu, ale co bardziej temperamentne osobniki kłócą się na zabój i spychają z desek. Ubaw po pachy!
Schodząc z Pier 39, odbyliśmy jeszcze ostatni krótki spacer po dzielnicy Fisherman's Whraf na wybrzeżu zatoki i cóż... czas było się żegnać z San Francisco.
Zobaczcie ostatnie ujęcia z tej wyprawy
Ciekawie i z pasja opisane. Dodatkowym atutem są zdjęcia.
OdpowiedzUsuń